Lekarz Dnia Sądu James White Szpital kosmiczny #8 Kapitan-chirurg Lioren należał do najlepszych oficerów Korpusu Kontroli. Jednak gdy trafił na planetę Cromsag, na której nastały czasy barbarzyńskich wojen, jedna jego decyzja przyniosła zgubę wszystkim mieszkańcom. Został uznany za winnego, ale odstąpiono od wymierzenia najsurowszej kary. Zdegradowanego funkcjonariusza skierowano na staż do Szpitala Kosmicznego. Tym razem jako adepta psychologii. Ósmy tom klasycznego cyklu SF. James White Lekarz Dnia Sądu Ósmy Tom Cyklu Szpital Kosmiczny Przełożył: Radosław Kot ROZDZIAŁ PIERWSZY Zebrali się w czasowo nie używanym pomieszczeniu na osiemdziesiątym siódmym poziomie Szpitala. Wcześniej było ono wykorzystywane przy różnych okazjach jako oddział obserwacyjny dla ptakowatych Nallajimów LSVO oraz sala operacyjna dla Melfian, ostatnimi czasy zaś przemieszkiwali tu napływający wartkim strumieniem do Szpitala chlorodyszni Illensańczycy. Ostra woń ich atmosfery zdawała się jeszcze parować z kątów. Po raz pierwszy jednak, i zapewne jedyny, zorganizowano tu salę sądową. Lioren liczył w duchu na to, że wyrok mającego się rozpocząć procesu doprowadzi do skrócenia, a nie wydłużenia życia… Trzech wysokich oficerów Korpusu zasiadło na miejscach twarzami do publiczności, którą przywiodło tu współczucie, wrogość albo zwykła ciekawość. Najstarszy rangą Ziemianin pierwszy zabrał głos. — Jestem przewodniczącym tego specjalnie powołanego składu sędziowskiego — powiedział, otwierając proces. — Nazywam się Dermod, jestem komandorem floty — dodał na użytek rejestratora, po czym rozejrzał się po sali. — Sędziami pomocniczymi są: pułkownik Skempton, Ziemianin będący pracownikiem tego szpitala, oraz podpułkownik Dragh-Nin, Nidiańczyk z Departamentu Prawa Obcych Korpusu Kontroli. Zebraliśmy się w celu rozpatrzenia sprawy chirurga, kapitana Liorena, Tarlanina o klasyfikacji fizjologicznej BRLH, który odwołał się od wyroku cywilnego sądu Federacji zajmującego się jego przypadkiem w pierwszej instancji. Zgodnie z prawem, jako czynny oficer, ma prawo stanąć wówczas przed Trybunałem Korpusu Kontroli. Zarzuty wobec niego obejmują zaniedbanie obowiązków zawodowych prowadzące do śmierci wielkiej, chociaż nieustalonej dokładnie liczby pacjentów, którzy znajdowali się pod jego opieką. Pułkownik przerwał na chwilę, jakby chciał jeszcze bardziej przyciągnąć uwagę zebranych. Omiótł salę wzrokiem, omijając jednak oskarżonego. Pomieszczenie pełne było rozmaitych siedzisk, legowisk i innych urządzeń mających służyć istotom o różnych typach fizjologicznych. Wiele z nich znało Liorena, jak Thornnastor, Tralthańczyk i naczelny Diagnostyk wydziału patologii, nidiański starszy wykładowca Cresk-Sar, jak i niedawno mianowany na szefa wydziału chirurgii Ziemianin, diagnostyk Conway. Na pewno będą gotowi bronić Liorena. Czy w ogóle znajdzie się ktoś skłonny oskarżyć go, potępić i skazać? — Jak zwykle w podobnych sprawach, pierwszy wystąpi obrońca, on też będzie miał ostatnie słowo — powiedział Dermod. — Potem skład sędziowski uda się na naradę i po osiągnięciu jednomyślności ogłosi wyrok. Jako obrońca w tym procesie występuje Ziemianin, major O’Mara, szef wydziału psychologii obcych tego szpitala od samego początku jego funkcjonowania. Jego asystentką będzie Cha Thrat, pracownica tego samego wydziału. Roli oskarżonego podjął się sam podsądny. Majorze O’Mara, może pan zaczynać. Gdy Dermod mówił, O’Mara, istota o dwojgu nieco cofniętych w głąb czaszki oczach okrytych skórzanymi błonami, z rzędami siwych włosów nad oczodołami, przyglądał się Liorenowi. W końcu wstał, ale ekran telepromptera stojącego przed nim pozostał ciemny. Widocznie oficer postanowił przemawiać bez notatek. — Nie rozumiem, dlaczego chirurg, kapitan Lioren, znajduje się na tej sali — odezwał się tonem kogoś, kto nie przywykł do bycia uprzejmym. — Nie pojmuję, dlaczego został oskarżony, a właściwie sam się oskarżył, w sprawie, która została już jednoznacznie rozstrzygnięta przez sąd cywilny jego gatunku. Z całym szacunkiem, ale ponowne oskarżanie nie jest konieczne, my zaś powinniśmy zajmować się teraz naszymi codziennymi obowiązkami. Obecny proces uważam za zbyteczny. — W trakcie poprzedniej sprawy przed sądem cywilnym mój nadzwyczaj biegły w swym rzemiośle obrońca okazał się nierzetelny, wzbudzając daleko idące współczucie i sympatię wobec mojej osoby, ja zaś chcę jedynie sprawiedliwości. Mam nadzieję, że tym razem… — Nie okażę się tak biegły? — dokończył za niego O’Mara. — Jestem pewien, że wypełni pan swój obowiązek bez zarzutu — odparł Lioren podniesionym głosem, wiedząc, że automatyczny translator pozbawi jego słowa emocjonalnego zabarwienia. — Jednak dlaczego w ogóle podjął się pan mojej obrony? Z pańską reputacją i wiedzą na temat psychologii obcych gatunków… oczekiwałbym raczej, że pozostając wierny zasadom swojej profesji, będzie pan skłonny zrozumieć mnie i wesprzeć, nie zaś… — Ależ ja jestem po pańskiej stronie, u licha… — zaczął O’Mara, ale został uciszony znaczącym chrząknięciem przewodniczącego składu sędziowskiego. — Chciałbym, aby wszyscy zapamiętali, iż osoby występujące przed sądem winny zwracać się zawsze do przewodniczącego, nie do siebie nawzajem — powiedział spokojnie Dermod. — Kapitanie Lioren, będzie pan miał sposobność nieskrępowanego przedstawienia swojego stanowiska po wystąpieniu pańskiego obrońcy. Biegły czy nie, winien teraz wypełnić swój obowiązek. Proszę kontynuować, majorze. Lioren jednym okiem spojrzał na sędziów, drugim na siedzący za jego plecami milczący tłum, a trzecie wbił w O’Marę, który zaczął opisywać przebieg szkolenia i kariery oskarżonego. Nadal nie sięgając do notatek, wymienił jego ważniejsze zawodowe osiągnięcia z okresu pracy w Szpitalu Kosmicznym Sektora Dwunastego. Używał przy tym słów i określeń, po które nie sięgał nigdy wcześniej i które bardziej pasowałyby do przemowy nad doczesnymi szczątkami powszechnie szanowanej osobistości. Niestety, Lioren nie cieszył się obecnie szacunkiem, a na dodatek nadal był wśród żywych. Jako naczelny psycholog szpitala O’Mara troszczył się przede wszystkim o sprawne współdziałanie całego personelu — tak medycznego, jak i technicznego, który liczył obecnie ponad dziesięć tysięcy istot różnych gatunków. Ze względów formalnych nosił stopień majora Korpusu Kontroli, zbrojnego ramienia Federacji, która to instytucja zajmowała się również zaopatrzeniem i utrzymaniem Szpitala. Zażegnywanie potencjalnych i istniejących konfliktów w tak zróżnicowanej i olbrzymiej grupie było zadaniem nader trudnym i odpowiedzialnym, trudno więc byłoby dokładnie określić zakres obowiązków O’Mary. Podobnie trudno byłoby zdefiniować granice jego władzy. Mimo to niekiedy dochodziło do konfliktów. Wspólny wysiłek całego personelu i nadzór nad potencjalnymi ogniskami zapalnymi nie mógł wszystkiemu zapobiec, zwłaszcza jeśli przyczyną nieporozumień były takie wady, jak ignorancja i niezrozumienie odmiennych kultur albo uwarunkowanych biologicznie zachowań. Najgorsze przypadki wiązały się ze skrytymi neurozami znajdującymi wyraz w ksenofobii, które nieleczone, negatywnie wpływały na wypełnianie obowiązków zawodowych czy równowagę psychiczną jednostki, czasem zaś na jedno i drugie. Na przykład tralthański lekarz żywiący skryty lęk przed małymi drapieżnikami, które były niegdyś plagą na jego planecie, mógłby okazać się niezdolny do udzielenia pomocy Kreglinninowi — istocie, która mimo że inteligentna, zewnętrznie przypominała dawnego adwersarza. Podobne tarcia mogłyby powstać, gdyby to chory Tralthańczyk miał się znaleźć pod opieką kreglinnińskiego lekarza albo musiał z nim współpracować. Odpowiedzialność za wykrywanie i rozwiązywanie podobnych problemów, zanim wynikną z nich kłopoty, spoczywała właśnie na barkach naczelnego psychologa. W razie gdyby wszystkie środki zawiodły, miał prawo usunąć ze Szpitala osobę sprawiającą problemy. Lioren pamiętał czasy, gdy naczelny psycholog, nieustannie wypatrujący śladów nieprawidłowości, konfliktów czy braku tolerancji, budził w nim ogromny lęk. Lioren nie ufał mu i go nie cierpiał. Teraz jednak O’Mara zachowywał się zupełnie inaczej, w sposób, przed którym zawsze ostrzegał innych. Broniąc kogoś, kto popełnił ciężką i przerażającą zbrodnię przeciwko całej populacji planetarnej, bezprecedensową w historii Federacji, zaprzeczał wszystkiemu, co dotąd głosił i co zawsze znajdowało odbicie w jego praktyce zawodowej. Lioren wpatrywał się przez chwilę w głowę istoty. Porastały ją włosy, obecnie jaśniejsze niż kiedyś, gdy po raz pierwszy spotkał O’Marę. Zastanowił się, czy może to podeszły wiek sprawił, że psycholog zapadł na jedną z tych chorób, przed którymi zawsze starał się uchronić innych. Niemniej przemawiał całkiem spójnie i chyba z przekonaniem. — Nikt nigdy nie sugerował, aby Lioren został awansowany powyżej właściwego mu progu kompetencji — stwierdził naczelny psycholog. — W swoim czasie otrzymał Błękitną Pelerynę, najwyższy stopień profesjonalnego uznania, jaki spotyka się wśród Tarlan. Jeśli wysoki sąd sobie tego zażyczy, mogę przedstawić ze szczegółami ocenę jego umiejętności jako lekarza i chirurga innych gatunków, opartą na obserwacji jego pracy w szpitalu. Posiadamy też oceny sporządzone przez członków Korpusu, którzy mieli z nim kontakt już po tym, gdy został zasłużenie awansowany i opuścił Szpital. Niemniej cały ten materiał da się streścić w tym, co już powiedziałem, i potwierdza jego profesjonalizm. Odnosi się to również do postępowania, którego dotyczy oskarżenie. Sądzę zatem, że jedyną winą, której wysoki sąd dopatrzy się u oskarżonego, są nadzwyczaj wysokie wymagania zawodowe wobec własnej osoby. One to, po owym incydencie na Cromsagu, spowodowały u niego silniejsze, niżby można oczekiwać, poczucie winy. Jego zbrodnia polegała na tym, że wymagał od siebie zbyt wiele… — Jednak akurat to nie jest żadną zbrodnią! — wtrąciła się Cha Thrat, asystentka O’Mary, i nagle wstała. — Na Sommaradvie praktyka zawodowa lekarzy podlega bardzo ścisłym regulacjom, rozumiem więc odczucia oskarżonego i w pewien sposób mu współczuję. Jednak nonsensem jest sugestia, aby podobne podejście było niewłaściwe, a tym bardziej trudno uznać je za zbrodnię. — Historia wielu społeczeństw Federacji obfituje w przykłady fanatycznie dążących do dobra przywódców politycznych albo religijnych, którzy twierdzili coś wręcz przeciwnego — powiedział psycholog, czerwieniąc się i tłumiąc złość wywołaną niesubordynacją podwładnej. — Zdrowszą postawą jest jednak zezwolić sobie na pewną swobodę i poniechać równie surowych ocen… — Niemniej to nie ma wiele wspólnego z dobrem! — odezwała się znowu Cha. — Zdaje się pan sugerować, że dobro jest… złe! Cha Thrat była pierwszą Sommaradvanką, którą Lioren miał okazję spotkać. W postawie wyprostowanej była o połowę niższa od O’Mary. Z czterema dolnymi kończynami, czterema kończynami chwytnymi na wysokości pasa i czterema, które umieszczone najwyżej służyły do podawania pokarmu i precyzyjnych prac, była przykładem cieszącej oko symetrii. Zupełnie inaczej niż Ziemianie, którzy zawsze zdawali się bliscy upadku na twarz. Lioren był przekonany, że spośród wszystkich obecnych to właśnie Cha mogła najlepiej zrozumieć jego udrękę. Po chwili znowu spojrzał na skład sędziowski. Pułkownik Skempton pokazywał zęby w bezgłośnym grymasie, który u ludzi znamionował wesołość albo serdeczne nastawienie. Twarz Nidiańczyka była porośnięta sierścią, więc nie dało się odczytać jej wyrazu. — Czy rzecznicy obrony mają zamiar dopiero teraz uzgadniać między sobą podstawy linii obrony, czy może raczej kieruje nimi chęć działania na rzecz oskarżonego? — spytał Dermod, nie zmieniając wyrazu twarzy. — Tak czy tak, zabierając głos, proszę zawsze zwracać się do sądu. — Moja szanowna koleżanka bardzo chce pomóc oskarżonemu, dała się jednak ponieść emocjom — powiedział z powagą O’Mara. — Nasz spór zostanie rozstrzygnięty później, poza tą salą. — Proszę zatem kontynuować mowę — polecił komandor. Cha Thrat ponownie zajęła swoje miejsce, a naczelny psycholog, nadal nieco czerwony na twarzy, podjął wątek. — Próbuję wykazać, że oskarżony nie jest w pełni odpowiedzialny za to, co stało się na Cromsagu, jakkolwiek sam może sądzić inaczej. Aby tego dowieść, zamierzam ujawnić informacje, które zwykle pozostają do wyłącznej wiadomości mojego departamentu. Chodzi o… Dermod uniósł dłoń, przerywając O’Marze. — Jeśli ten materiał objęty jest klauzulą tajności, nie może go pan ujawnić, majorze, bez zgody oskarżonego. Jeśli tenże jej nie wyrazi… — Zabraniam — odezwał się Lioren. — W takiej sytuacji sąd nie ma wyboru i musi uczynić to samo — powiedział komandor floty. — Rozumie pan? — Owszem. Mam też nadzieję, że wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że jeśli tylko oskarżony otrzymałby po temu szansę, zabroniłby mi w ogóle zabierać głos w jego obronie — stwierdził O’Mara. Komandor opuścił rękę. — Niezależnie od okoliczności, jeżeli chodzi o materiały poufne, oskarżony ma prawo nie zezwolić na ich wykorzystanie. — Skłonny jestem jednak podważać jego prawo do popełnienia samobójstwa z pomocą organów prawa — powiedział psycholog. — W przeciwnym razie nie podjąłbym się obrony tej istoty, która chociaż bardzo inteligentna, wykazuje się daleko posuniętym brakiem rozsądku. Wspomniane materiały mają charakter poufny, niemniej trudno nazwać je tajnymi, ponieważ zgodnie z przepisami są dostępne dla wszystkich, którym pełny profil psychologiczny oskarżonego jest potrzebny do podjęcia decyzji o zatrudnieniu czy awansie. Wyniki naszych badań były brane pod uwagę zarówno przed przyjęciem kapitana Liorena do Korpusu, jak i przy okazji co najmniej trzech ostatnich awansów. Wprawdzie nie były one uzupełniane na bieżąco po tym, jak oskarżony opuścił Szpital, ale na ich podstawie można stwierdzić, że osoba, która spowodowała tragedię na Cromsagu, nie była w żaden sposób upośledzona i pozostawała w pełni władz umysłowych, samej tragedii zaś po prostu nie można było uniknąć. O’Mara przerwał na chwile i spojrzał na publiczność. Na jego ekranie pojawił się jakiś tekst, ale psycholog prawie nie zwrócił na to uwagi. — Dysponujemy pełnymi wynikami badań wskazującymi jednoznacznie na wysoki stopień zaangażowania i profesjonalizmu oskarżonego — podjął, spoglądając na skład sędziowski. — Nie zmieniała tego nawet obecność żeńskich osobników tego samego gatunku. Zaznaczę, że chociaż narzucony sobie celibat jest zjawiskiem stosunkowo rzadkim, jednak nie można uznać go za przejaw jakichkolwiek zaburzeń. Spotykamy się z nim u wielu gatunków, jego powody zaś mogą być rozmaite — od filozoficznych, przez religijne, po osobiste. Należy dodać, że w zachowaniu czy postawie kapitana Liorena nie da się odnaleźć niczego, co przemawiałoby na jego niekorzyść. Jak wszyscy jadał, spał i pracował. Gdy jego koledzy spędzali wolny czas na rozrywkach, on zagłębiał się w studiach nad dziedzinami, które uważał za szczególnie interesujące. Gdy go awansowano, wzbudzał niechęć personelu lub oddziału, ponieważ wymagał od wszystkich dokładnie tyle samo, co od siebie. Pacjenci, którzy znajdowali się pod jego opieką, oczywiście tylko na tym zyskiwali. Tak głębokie oddanie pracy połączone z małą elastycznością zachowań wskazywało, że zapewne nie byłby dobrym materiałem na Diagnostyka, trzeba jednak wyraźnie powiedzieć, że nie dlatego opuścił Szpital — dodał szybko O’Mara. — Jego zdaniem dyscyplina w Szpitalu pozostawiała wiele do życzenia, miał sporo zastrzeżeń do zachowania większości personelu w czasie wolnym i sposobu, w jaki przyjmowano jego krytykę. Zapragnął podjąć pracę w innym, bardziej odpowiadającym mu środowisku. W pełni zasłużył na awans w szeregach Korpusu, podobnie jak na mianowanie na dowódcę operacji ratunkowej na Cromsagu, która skończyła się taką tragedią. Psycholog spuścił głowę i zamknął na chwilę oczy. Nagle znowu spojrzał na zebranych. — Na podstawie zebranych przez nas danych można bez cienia wątpliwości stwierdzić, że oskarżony zachował się w jedyny właściwy sposób i wszelkie działania, które podjął w danych okolicznościach, były odpowiednie. Nie można zarzucić mu beztroski, nie dopuścił się żadnych zaniedbań i tym samym nie ma powodów, aby czuł się winny. Jeśli chodzi o chorobę jego pacjentów, z którą się zmagał, dopiero w Szpitalu, po dwóch miesiącach obserwacji grupy ocalonych, zdołaliśmy opisać jej przebieg i wykryć wtórne efekty, które wywiera na układ wydzielania wewnętrznego. Jeśli można dopatrzyć się w jego działaniach czegokolwiek niewłaściwego, będzie to co najwyżej brak cierpliwości, związany z głębokim przekonaniem kapitana Liorena, iż jeden statek szpitalny ze standardowym wyposażeniem okaże się wystarczający do wypełnienia zadania całego zespołu. To już prawie wszystko, co mam do powiedzenia. Wnioskuję, aby ewentualna kara była proporcjonalna do samego przewinienia, a nie do jego skutków, na co będzie nalegać sam oskarżony. Niewątpliwie skutki te miały zgoła apokaliptyczny charakter, jednak to, co je wywołało, trudno nazwać poważnym wykroczeniem. Podczas przemowy O’Mary skóra Liorena przybierała coraz bardziej intensywny brunatny kolor, co wskazywało na narastającą złość. Obie pary zewnętrznych płuc maksymalnie rozdął, jakby zamierzał wykrzyczeć swój protest głosem tak potężnym, że większość obecnych zapewne by ogłuchła. — Widzę, że oskarżony jest coraz bardziej wzburzony — powiedział O’Mara. — Zakończę więc krótko. Nalegam, aby sprawa przeciwko kapitanowi chirurgowi Liorenowi została oddalona albo rozstrzygnięta wyrokiem, który nie zakończy jego kariery. Uważam, że najlepszym rozwiązaniem byłby powrót kapitana do Szpitala, gdzie mógłby uzyskać stosowną pomoc psychiatryczną, jego talenty zaś rozwinęłyby się z pożytkiem dla naszych pacjentów, on z kolei… — Nie! — zaprzeczył Lioren tak gwałtownie, że bliżej siedzący skrzywili się boleśnie, autotranslatory zaś zajęczały przeciążone. — Przysięgałem uroczyście, na Sedith i Wrethrin Uzdrowicieli, porzucić praktykę i nie podejmować jej do końca mego nędznego żywota. — To zaiste byłaby zbrodnia — powiedział O’Mara podniesionym tonem, jednak nie tak głośno jak oskarżony. — Byłaby to niepowetowana strata. Wtedy naprawdę można by mówić o winie. — Gdybym nawet mógł żyć sto razy, nigdy nie zdołam uratować nawet w drobnej części tylu istot, ile zgładziłem — stwierdził Lioren. — Co nie znaczy, że nie można próbować… — zaczął O’Mara, ale Dermod przerwał mu uniesieniem ręki. — Proszę zwracać się zawsze do sądu — upomniał Dermod obie strony. — Nie chciałbym więcej o tym przypominać. Majorze O’Mara, już dawno deklarował pan, że nie ma wiele do powiedzenia. Czy sąd może uznać, że właśnie pan skończył? Psycholog stał przez chwilę nieruchomo. — Tak, wysoki sądzie — odparł i usiadł. — Dobrze. Teraz sąd wysłucha mowy strony oskarżającej. Kapitanie Lioren, czy jest pan gotów zabrać głos? Zielono-żółty pancerz Liorena ponownie okrył się ciemnymi barwami, jednak miechy powietrzne zwiotczały, dzięki czemu mówił o wiele ciszej. — Jestem gotów. ROZDZIAŁ DRUGI Układ Cromsag został po raz pierwszy zbadany przez statek zwiadowczy Korpusu Tenelphi podczas misji uzupełniania map gwiezdnych sektora dziewiątego, jednego z najmniej dotąd spenetrowanych przez Federację. Odkrycie układu z zamieszkanymi planetami było miłym urozmaiceniem podczas nudnej, rutynowej wyprawy. Radość nie trwała jednak długo. Niewielka jednostka zwiadowcza z zaledwie czteroosobową załogą nie była przygotowana do pierwszego kontaktu, musiała więc ograniczyć się do obserwacji tubylców z niskiej orbity. Z początku starano się jedynie ocenić poziom ich rozwoju technologicznego i odczytać przechwycone sygnały radiowe, ostatecznie jednak Tenelphi niemal wyczerpał swoje zasoby energii, przekazując wiadomości do bazy kosztownym w eksploatacji kanałem nadprzestrzennym. Były to coraz pilniejsze wołania o pomoc. Przeznaczony do prowadzenia procedur kontaktowych okręt Korpusu Descartes znajdował się akurat w pobliżu planety Niewidomych, gdzie rozmowy osiągnęły już etap wykluczający nagłe ich przerwanie. Problem z nową planetą w sektorze dziewiątym był jednak o wiele bardziej złożony. Dotyczył nie tyle niuansów, ile znalezienia metody, która pozwoliłaby przetrwać kontakt nowo odkrytej rasie. Do prowadzenia misji wybrano zatem pancernik Vespasian, który w pojedynkę byłby w stanie wygrać niemałą bitwę, chociaż w tym przypadku bardziej chodziło o to, aby wojnie zapobiec. Jego dowódcą był pułkownik Williamson, jednak odpowiedzialność za operacje na powierzchni planet spoczywała na jego podwładnym, kapitanie chirurgu Liorenie. Tenelphi sprawnie zadokował u burty Vespasiana i kapitan statku zwiadowczego major Nelson przeszedł wraz ze swoim nidiańskim oficerem medycznym, porucznikiem Dracht-Yurem, do centrali pancernika, aby zameldować o bieżącej sytuacji. — Nagraliśmy nieco z ich nielicznych transmisji radiowych — oznajmił. — Niestety, nasz komputer nie jest zaprogramowany do równie trudnych zadań, tym bardziej że służy równocześnie jako pokładowy translator. Nie wiemy nawet, czy nasza obecność została zauważona… — Od tej chwili wyłapywaniem i przekładem transmisji zajmie się taktyczny komputer Vespasiana — przerwał mu niecierpliwie pułkownik Williamson. — Będziemy informować was na bieżąco. Bardziej jednak interesuje nas nie to, czego nie słyszeliście, ale to, co zobaczyliście. Słuchamy, majorze. Nikomu z obecnych nie trzeba było przypominać, że chociaż pancernik dysponował komputerem o gigantycznej mocy obliczeniowej, wyspecjalizowany statek zwiadowczy został wyposażony w urządzenia obserwacyjne przewyższające jakością wszystko, co montowano na okrętach wojennych. Nelson przekazał na główny ekran dane z Tenelphiego. — Jak sami widzicie, najpierw zbadaliśmy planetę z odległości odpowiadającej pięciokrotnej średnicy globu, dopiero potem zbliżyliśmy się, aby sporządzić dokładniejsze mapy obszarów, na których wykryliśmy ślady aktywności mieszkańców — powiedział. — Jest to trzecia i zapewne jedyna zamieszkana planeta układu składającego się z dziewięciu planet. Dzień trwa na niej dziewiętnaście standardowych godzin, ciążenie na powierzchni jest równe jeden i dwadzieścia pięć setnych ziemskiego. Ciśnienie atmosfery jest przez to odpowiednio większe, skład powietrza odpowiada zasadniczo potrzebom większości ciepłokrwistych tlenodysznych. Obszar lądowy stanowi siedemnaście dużych wysp. Wszystkie — oprócz dwóch, które znajdują się na biegunach — nadają się obecnie do zasiedlenia, jednak skupiska tubylców znajdują się tylko na jednej z nich — największej i położonej w pasie równikowym. Na pozostałych wykryliśmy jedynie ślady zamieszkiwania, wyludnione miasto i osiedla. Sądząc po ich stanie i braku jakiejkolwiek przemysłowej czy rolniczej działalności dokoła, musiały opustoszeć już jakiś czas temu. Wiele mniejszych budynków zawaliło się, ulice i ruiny zarosły zielskiem. Odkryliśmy tam ponadto pozostałości rozwiniętej sieci transportu naziemnego, środków transportu powietrznego oraz instalacji nuklearnych służących do produkcji elektryczności. Miasta nadal zamieszkane są w lepszym stanie, chociaż i w nich widać skutki zaniedbań oraz upadku kultury technicznej i agrarnej oraz… — To bez wątpienia epidemia! — odezwał się nagle Lioren. — Epidemia choroby, przeciwko której brak im naturalnej odporności i która drastycznie zredukowała populację. Ci, którzy ocaleli, skupili się w najcieplejszej okolicy, gdzie najłatwiej o pożywienie, aby… — Aby dalej prowadzić wojnę! — przerwał mu zdecydowanie Dracht-Yur. — Niemniej jest to dziwna, archaiczna metoda prowadzenia wojny. Nie wiem, czym to sobie wytłumaczyć, może po prostu uwielbiają się bić, a może tak bardzo nie cierpią się nawzajem. Nie korzystają z broni masowej zagłady, nie stosują artylerii czy bombardowań. Chociaż nadal dysponują znaczną liczbą pojazdów i statków powietrznych, używają ich tylko do przewożenia oddziałów piechoty na pole bitwy, gdzie dochodzi do bezpośrednich starć, zwykle bez użycia jakiegokolwiek oręża. Prawdziwa dzicz! Spójrzcie tylko… Na ekranie przesunęły się zdjęcia powietrzne polan w tropikalnej dżungli i miejskich ulic. Były bardzo wyraźne, chociaż wykonano jeż wykorzystaniem olbrzymiego powiększenia z wysokości pięćdziesięciu mil. Zwykle podobne zdjęcia nie dawały wyobrażenia o cechach fizycznych mieszkańców leżącej w dole planety, jednak tym razem było inaczej. Lioren zauważył wiele rozciągniętych na ziemi ciał. Kapitan przyjął obrazy o wiele spokojniej niż Dracht-Yur, którego kultura charakteryzowała się specyficznym stosunkiem do szczątków zmarłych, jednak musiał przyznać, że taka masa zwłok mogła stworzyć zagrożenie epidemiczne. Lioren zaczął się zastanawiać, czy ocaleli uczestnicy walk nie chcieli czy nie mogli pochować swoich poległych. Na ekranie pojawił się tymczasem nieco mniej wyraźny obraz dwóch istot, które leżąc na ziemi, okładały się i gryzły, gdzie popadło. Czyniły to jednak tak powoli, że ich poczynania kojarzyły się raczej z aktem płciowym niż z walką. Nidiańczyk jakby odczytał myśli Liorena. — Tych dwóch wygląda na niezdolnych do wyrządzenia sobie większej krzywdy — powiedział. — Z początku myślałem, że są po prostu mało wytrzymali, potem jednak trafiliśmy na przeciwników walczących zajadle przez cały dzień. U tych dwóch można zauważyć charakterystyczne odbarwienia skóry, które nie pojawiają się u wielu innych. Z tego, co wiemy, istnieje wyraźny związek między podobnymi śladami a stopniem wyczerpania. Chyba można przyjąć, że obserwowane osobniki są bardziej chore niż zmęczone. Niemniej i tak nie powstrzymuje ich to przed próbami zabicia się nawzajem. Lioren uniósł lekko jedną kończynę z blatu i wyciągnął środkowe w tarlańskim geście szacunku i aprobaty. Nikt jednak nie zwrócił na to uwagi, co znaczyło, że musi wypowiedzieć się głośno. — Majorze Nelson, poruczniku Dracht-Yur, wykonaliście kawał dobrej roboty — powiedział. — Jest jednak jeszcze coś do zrobienia. Czy słusznie przypuszczam, że pozostali członkowie załogi też widzieli te obrazy i dyskutowali na ich temat? — Nie dałoby się temu zapobiec… — zaczął Nelson. — Właśnie — dodał Dracht-Yur. — Rozumiem — stwierdził Lioren. — Misja Tenelphiego zostaje chwilowo przerwana. Proszę przenieść załogę na Vespasiana. Dołączą do pierwszych czterech ekip kontaktowych jako doradcy, ponieważ wiedzą o tubylcach znacznie więcej niż ktokolwiek inny. Wyślemy ich na dół w pojazdach desantowych, pancernik zaś pozostanie na orbicie do chwili znalezienia dlań najlepszego lądowiska… Lioren nie zwykł w takich razach marnować czasu na uprzejmości, przekonał się jednak, że wobec starszych oficerów, szczególnie Ziemian, to się opłacało, gdyż później byli znacznie bardziej skłonni do współpracy. Poza tym pułkownik Williamson był dowódcą Vespasiana i formalnie pozostawał starszy stopniem. — Jeśli ma pan jakiekolwiek uwagi, chętnie ich wysłucham — zwrócił się do Williamsona. Pułkownik spojrzał na Nelsona i Dracht-Yura, którzy uśmiechnęli się z aprobatą. — Tenelphi i tak nie mógłby wznowić misji z powodu braku zapasów paliwa — powiedział. — Nie sądzę też, aby ktokolwiek z jego załogi zaprotestował przeciwko nowemu przydziałowi, który będzie ciekawym urozmaiceniem po rutynie długich patroli. Zyska pan tylko wdzięcznych przyjaciół, kapitanie. Proszę kontynuować. — Naszym pierwszym i podstawowym zadaniem będzie przerwanie wszelkich walk — stwierdził Lioren. — Dopiero potem będziemy mogli zająć się chorymi i rannymi. Musimy jednak zadbać o to, aby nasza interwencja nie pociągnęła za sobą nowych ofiar i nie spowodowała zbyt dużego wstrząsu. Na istotach ery przedkosmicznej nagłe pojawienie się jednostki o wielkości i potędze ognia Vespasiana może zrobić wstrząsające wrażenie, podobnie jak widok rozmaitych gatunków istot z jego obsady. Do pierwszego podejścia wyznaczymy mały statek z załogantami o masie ciała zbliżonej do tubylców. Będzie to operacja przeprowadzona po cichu, daleko od centrów miejskich, gdzie uda się wyodrębnić odizolowaną grupę albo nawet jednego osobnika, którego nagłe zniknięcie nie zwróci większej uwagi… Do pierwszego lądowania wybrano krótkodystansowy prom pokładowy, który mógł się poruszać zarówno w próżni, jak i w atmosferze. Był nieduży, ale wygodny, w każdym razie dla Ziemian. W tej misji jednak maksymalnie go obciążono. W pomarańczowym blasku wschodzącego słońca zeszli poniżej warstwy chmur. Poruszali się lotem ślizgowym, aby nie oznajmiać hałaśliwie swej obecności; statek był też zaciemniony. Spośród wszystkich czujników włączone pozostały tylko skanery podczerwieni, których tubylcy nie powinni być zdolni wykryć. Lioren wpatrzył się w powiększony obraz wzniesionego na polanie gospodarstwa, złożonego z jednego niskiego budynku mieszkalnego i szeregu szop wokół niego. Z wyłączonym napędem statek schodził bardzo stromym torem i tak szybko, że Liorenowi przypominało to raczej niekontrolowany upadek. Tuż nad ziemią zwolnił jednak, wyhamowany promieniami odpychającymi, które zmiotły trzy kępy roślinności, wygładzając planowane lądowisko. Samo przyziemienie okazało się bardzo łagodne. Lioren spojrzał z dezaprobatą na pilota i nie po raz pierwszy zastanowił się, dlaczego niektórzy muszą przy różnych okazjach popisywać się swoimi umiejętnościami. Zanim jednak ułożył w myślach pochwalną, ale krytyczną zarazem wypowiedź, otwarto właz. Wszyscy mieli na sobie ciężkie kombinezony ze zbiornikami powietrza. Powinni być w tych stronach bezpieczni przed wszelkimi atakami posługujących się tylko naturalnym orężem tubylców. Pięciu Ziemian i trzech Orligian pobiegło przeszukać budynki wokół, podczas gdy Dracht-Yur i Lioren ruszyli szybko do domu, w którym mimo wczesnej godziny już paliły się światła. Okrążyli go raz, trzymając się poniżej poziomu zamkniętych, ale pozbawionych zasłon okien, i przystanęli przed jedynym wejściem. Dracht-Yur zbadał skanerem mechanizm zamka, potem sprawdził wnętrze na obecność żywych istot. — Zaraz za progiem jest obszerne pomieszczenie, obecnie puste — powiedział szeptem przez radio. — Z niego wchodzi się do trzech mniejszych pokoi. Pierwszy też jest pusty, w drugim znajdują się dwie albo i trzy leżące tuż obok siebie istoty, które wydają ciche odgłosy, charakterystyczne dla fazy snu. Być może są chore albo ranne. W trzecim pokoju porusza się ktoś, dość powoli, ale chyba w zorganizowany sposób. Dochodzące stamtąd dźwięki wskazują, że zajmuje się przygotowywaniem posiłku. Wydaje się, że mieszkańcy nie spostrzegli jeszcze naszej obecności. Zamek w drzwiach jest dość prosty — dodał Nidiańczyk. — Składa się z rygla, który nie został wewnątrz w żaden sposób zabezpieczony. Wystarczy podnieść go i wejść. Lioren odetchnął z ulgą. Gdyby musieli wyważać drzwi, trudniej byłoby potem przekonać obcych o dobrych intencjach. Jednak na razie nie chciał jeszcze wchodzić. Nie czuł się na siłach, by stawić czoło czterem tubylcom jedynie w towarzystwie niewielkiego Nidiańczyka. Poczekał zatem, aż pozostali zjawili się z meldunkami, że reszta zabudowań jest pusta, jeśli nie liczyć sprzętu rolniczego i nierozumnych zwierząt gospodarskich. Szybko zapoznał wszystkich z rozkładem domu. — Największe ryzyko wiąże się z tymi dwoma albo trzema istotami, które znajdują się w pomieszczeniu na wprost drzwi. W żadnym razie nie możemy pozwolić im wyjść, dopóki nie zrozumieją sytuacji. Czterech z was będzie pilnować drzwi, druga czwórka okna ich pokoju, na wypadek gdyby chcieli uciekać, Dracht-Yur i ja spróbujemy porozmawiać z tym jednym, który jest zajęty w kuchni. I pamiętajcie, przez cały czas zachowujcie się jak najciszej i unikajcie gestów, które mogłyby zostać odczytane jako agresywne czy nieprzyjazne. Nie róbcie im krzywdy, nie niszczcie sprzętów ani żadnych innych przedmiotów. Uchylił cicho drzwi i wszedł do środka. W pierwszym pomieszczeniu zwisała z sufitu lampa oliwna. W jej blasku widać było kilka wiszących na ścianach rycin oraz wiązki zasuszonych roślin, które roztaczały miły aromat. Z boku stała długa ława z czterema wyściełanymi krzesłami i szafka przypominająca biblioteczkę. Meble były masywne, ale niezbyt starannie wykonane, w większości z drewna. Kilka pochodziło z masowej produkcji. Wszystkie były stare i poobijane, niczym świadectwa dawnych, lepszych czasów. Sam środek pokoju był wolny, na podłodze leżał gruby dywan z jakiegoś włókna, który skutecznie tłumił kroki niespodziewanych gości. Drzwi do wszystkich trzech pozostałych pomieszczeń stały otworem. Z tego, w którym przygotowywano posiłek, dobiegało stukanie, jakby ktoś mieszał czymś w garnku, oraz ciche, nieprzetłumaczalne zawodzenie. Lioren nie potrafił orzec, czy jest to pojękiwanie wywołane bólem czy śpiew. Już miał tam wejść, gdy Dracht-Yur złapał go za jedną ze środkowych kończyn i pokazał na wejście do sąsiedniego pokoju. Jeden z Ziemian zamknął drzwi i chwycił mocno za klamkę, aby nie można było otworzyć ich od środka, następnie wyciągnął trzy palce drugiej ręki i obniżył dłoń do wysokości biodra. Potem pokazał dwa palce i obniżył dłoń jeszcze bardziej, aż wysunąwszy tylko jeden palec, pomachał dłonią w okolicy kolan. Na koniec puścił na moment klamkę, przytulił bok głowy do złożonych dłoni i zamknął oczy. Lioren nie od razu pojął, o co chodzi. Potem przypomniał sobie, że niektóre istoty, w tym i ludzie, przyjmują podobną pozycję podczas snu. Całość miała zapewne znaczyć, że w pokoju znajduje się troje dzieci, z których jedno jest bardzo małe, i że wszystkie śpią. Kapitan pokiwał głową na ludzką modłę i pomyślał, że dzieci uda się najpewniej bez trudu zatrzymać na razie tam, gdzie są, aby nie wpadły w panikę na widok obcych i nie rzuciły się do ucieczki. Nieco spokojniejszy skierował się do kuchni, aby nawiązać kontakt z jedynym obecnym w domu dorosłym osobnikiem. Zajęta czymś istota stała obrócona plecami do wejścia. Nie miała oczu na całym obwodzie głowy, dzięki czemu Lioren mógł przez chwilę przyglądać się jej niezauważony. Budową ciała bardziej przypominała pobratymców kapitana niż Ziemian, Nidiańczyków czy Orligian, co powinno zmniejszyć jej szok przy pierwszym kontakcie. Tyle że w trzech miejscach ciała miała po dwie, a nie po cztery kończyny. Kark porastała błękitnawa sierść, ciągnąca się pasem futra aż do szczątkowego ogona. Na skórze widać było żółtawe plamy odbarwienia, typowe objawy choroby, która mogła zniszczyć całe inteligentne życie na świecie. Fizjologicznie tubylcy należeli to typu DCSL i ich leczenie nie powinno sprawiać szczególnych trudności. O ile zechcą współpracować, oczywiście… Lioren klasnął środkowymi dłońmi, aby zwrócić na siebie uwagę. Gdy obcy obrócił się ku niemu, powiedział: — Jesteśmy przyjaciółmi. Przybyliśmy, aby… Istota jedną ręką przyciskała do ciała misę z półpłynną, szarą substancją. W drugiej ręce trzymała jakiś pojemnik i przelewała jego zawartość do miski. Oba naczynia wydawały się masywne, ale kruche, co potwierdziło się, gdy upuszczone na podłogę pękły na kawałki. Towarzyszący temu hałas był dość głośny, aby obudzić dzieci. Jedno z nich, zapewne najmłodsze, zaczęło donośnie zawodzić. — Nie skrzywdzimy was — zaczął znowu Lioren. — Przybyliśmy pomóc wam i wyleczyć was z tej strasznej choroby, która… Istota zapiszczała wysokim głosem, co zostało przetłumaczone jako „Dzieci! Co zrobiliście dzieciom?” — i rzuciła się na Liorena i Dracht-Yura. Nie była jednak bezbronna. Ze stołu złapała nóż, którym zamachnęła się na pierś Liorena. Ostrze było długie i ze spiczastym czubkiem, ale niezbyt ostre, bo zostawiło tylko rysę na materiale skafandra. Istota jednak szybko się uczyła, bo przy kolejnym ciosie spróbowała wbić nóż w ciało Liorena i udałoby się jej to, gdyby kapitan nie złapał jej dłoni dwiema rękami. Trzecią wytrącił oręż z uchwytu, przypłacając to małą raną ciętą. Chwilę potem musiał ścisnąć także górne kończyny obcego, który wyraźnie miał ochotę wyłamać wizjer skafandra i wydrapać przybyszowi oczy. Zaskoczony gwałtownością ataku, Lioren zatoczył się do głównego pomieszczenia. W przelocie dostrzegł, jak Dracht-Yur łapie obie nogi istoty. Cała trójka natychmiast straciła równowagę i upadła na podłogę. — Na co czekacie! — warknął Lioren. — Unieruchomić go. — Potem zastanowił się przez chwilę i dodał pod adresem obcego: — Mam nadzieje, że ciężar mojego ciała nie spowodował u ciebie żadnych obrażeń wewnętrznych. Istota odpowiedziała jeszcze gwałtowniejszą szamotaniną. Tylko część wydawanych przez nią dźwięków nadawała się do przetłumaczenia, Lioren musiał przyznać, że pierwszy kontakt nie przebiegł zbyt dobrze. — Nie zrobimy ci krzywdy — powiedział poprzez dobiegający z sąsiedniego pokoju płacz dzieci. — Nie skrzywdzimy twoich dzieci. Uspokój się, proszę. Pragniemy tylko pomóc, tobie i wszystkim, abyście mogli żyć bez wojny i trawiącej was choroby… Obcy musiał coś z tego zrozumieć, bo umilkł, nadal jednak się wyrywał. — Aby znaleźć lekarstwo na waszą chorobę, musimy jednak najpierw wyizolować patogen, który ją powoduje — ciągnął Lioren. — Potrzebujemy do tego próbek twojej krwi i innych płynów fizjologicznych. Konieczne było też przygotowanie odpowiedniego środka znieczulającego i zwykłych uspokajaczy, na dłuższą metę zaś należało zająć się jeszcze syntetyzowaniem żywności, jednak Lioren uznał, że chwila nie sprzyja wnikaniu w podobne szczegóły. Istota szarpała się coraz gwałtowniej. — Nie zrobimy wam krzywdy — powtórzył Lioren. — Nie bój się. I proszę, nie wyrywaj ręki. Jednak wielki, lśniący i wyposażony w liczne pojemniki instrument medyczny, który przygotowywał Nidiańczyk, nie wzbudził chyba pozytywnych skojarzeń u obcego. Wprawdzie pobranie próbek miało być całkiem bezbolesne, ale Lioren się nie dziwił. Wiedział, że gdyby to on znalazł się w sytuacji tubylca, nie wierzyłby w ani jedno słowo gościa. ROZDZIAŁ TRZECI Dalsze kontakty z mieszkańcami planety, którzy nazywali swój świat Cromsagiem, przebiegły już prawie bez przykrych incydentów. Wiele pomogło nastrojenie nadajników Vespasiana na miejscowe częstotliwości i przekazanie przez radio obszernych wyjaśnień, kim są przybysze, skąd przylecieli i co zamierzają zrobić. Gdy pancernik w końcu wylądował i wyładował swój bagaż, widok szpitali z prefabrykatów oraz centrów dystrybucji żywności zadziałał jeszcze lepiej niż słowa i przejawy wrogości stały się naprawdę rzadkie. Nie znaczyło to jednak, że uznano ich za przyjaciół. Lioren wiele się dowiedział o Cromsagianach. Badania ciał niedawno zmarłych pozwoliły na stworzenie obrazu fizjologicznego tych istot, co z kolei umożliwiło leczenie obrażeń oraz zakończenie wojny dzięki obrzuceniu obszarów walk gazem obezwładniającym. Tenelphi został wykorzystany jako szybka jednostka kurierska, kursująca między Cromsagiem i szpitalem i dostarczająca Thornnastorowi materiał do analizy. Szef patologii potwierdził większość przypuszczeń Liorena. Jednak nawet jeden z najwybitniejszych Diagnostyków miał spore problemy z dokładnym opisem jednostki chorobowej, która wywarła tak wielki wpływ na zachowanie tubylców. Badanie martwych ciał nie wystarczało, konieczna była obserwacja żywych istot w różnych stadiach rozwoju choroby. Dla ich pozyskania skierowano na miejsce statek szpitalny Rhabwar. Dzięki dalszym badaniom ustalono, że prócz samej choroby, która atakowała tubylców niezmiennie przed osiągnięciem przez nich wieku średniego, istotne było też ich nastawienie do tego zjawiska. To, co przekazała jedna z ofiar, która zgodziła się porozmawiać z Liorenem, okazało się dość niepokojące. Kapitan znał tylko numer kartoteki szpitalnej chorego, jako że miejscowi przywiązywali wielką wagę do ochrony swojej prywatności i nie zwykli zdradzać prawdziwych imion obcym. Nawet fakt, że chory bliski był śmierci, nie zmienił jego nastawienia. Gdy Lioren spytał, dlaczego wielu tubylców atakowało przybyszów z innych światów z użyciem broni, podczas gdy między sobą walczyli zawsze tylko gołymi rękami, usłyszał w odpowiedzi, że to żaden honor zabić pobratymca, o ile nie będzie się to wiązało z wielkim wysiłkiem i narażeniem własnego życia. Z tego. samego powodu powstrzymywali się przed mordowaniem słabych, chorych czy umierających. Lioren wyznawał pogląd, iż każdy akt odebrania życia innej istocie inteligentnej godny jest potępienia. Wprawdzie wykonywany zawód zobowiązywał go do szanowania cudzych poglądów, nawet bardzo osobliwych, jednak tego akurat podejścia nie potrafił zaakceptować. Zmienił więc szybko temat rozmowy. — Dlaczego, chociaż po walce szybko zbieracie i leczycie rannych, ciała poległych zostawiacie? Wiemy, że macie pewne pojęcie o epidemiologii, a jednak ryzykujecie zdrowie i tak już osłabionej populacji? Pokryty plamami chory był już bardzo słaby i Lioren miał wrażenie, że mówienie sprawia mu ogromną trudność, jednak w pewnej chwili odezwał się całkiem wyraźnie. — Rozkładające się ciała rzeczywiście stwarzają pewne zagrożenie dla tych, którzy znajdą się w pobliżu, ale tak trzeba. Strach i niebezpieczeństwo są niezbędnymi elementami naszego życia. — Ale dlaczego? — dociekał Lioren. — Dlaczego tak bardzo cenicie niebezpieczeństwo i taką wagę przywiązujecie do wzbudzania strachu? — To daje nam siłę — odparł chory. — Przez chwilę, bardzo krótką chwilę czujemy się wtedy znowu silni. — Niebawem będziecie silni również bez walki — powiedział Lioren pewny, że nauki medyczne Federacji uporają się z każdym wyzwaniem. — Przecież chyba wolelibyście żyć w świecie wolnym od wojen i epidemii? Pacjent zebrał siły i odezwał się podniesionym głosem. — Nikt nie pamięta, aby kiedykolwiek było inaczej. Istnieją wprawdzie legendy o czasach, gdy wszystkie nasze miasta były zamieszkane przez zdrowych i szczęśliwych ludzi, jednak to tylko bajki opowiadane małym i głodnym dzieciom, które szybko dorastają, aby też przyłączyć się do walki. I szybko przestają wierzyć w podobne historie. Powinniście zostawić nas, abyśmy mogli żyć tak, jak zawsze żyliśmy — dodał chory, próbując unieść się z posłania. — Sama myśl o świecie bez wojny jest zbyt przerażająca, aby skupiać na niej uwagę, Lioren zadał jeszcze wiele pytań, ale chory, chociaż nadal w pełni przytomny i nie najgorzej reagujący na leczenie, nie chciał więcej z nim rozmawiać. Lioren nie wątpił, że niebawem uda się znaleźć naprawdę skuteczną metodę leczenia tubylców, których zostało już tylko około dziesięciu tysięcy. Nie był jednak pewien, czy ratowanie rasy, która traktowała walkę jako sposób na dobre samopoczucie, było czymś naprawdę godnym pochwały. To, że konflikty rozwiązywano zgodnie z uświęconym tradycją rytuałem, niczego nie zmieniało. Nadal było to barbarzyństwo, skoro oszczędzano chorych i nielicznych starych jedynie dlatego, że zabicie ich było zbyt łatwe i nie dawało wystarczającej satysfakcji. Lioren był szczęśliwy, że odpowiada jedynie za medyczną stronę misji i nie będzie musiał zmagać się z upiorami tutejszej kultury. Czasem jednak starał się skierować ich myśli na nowe tory i opowiadał im o lotach kosmicznych i Federacji. Opisywał rozmaite formy, jakie potrafi przybierać inteligentne życie, aby uświadomić tubylcom, że ich świat jest tylko jednym z wielu tysięcy. Przy takich okazjach przekonywał się niekiedy, jak bystrzy bywali Cromsagianie, chociaż rozpaczliwie brakowało im wiedzy czy wykształcenia. Gdy stan zdrowia któregoś z pacjentów nieco się poprawiał, Lioren zastanawiał się, czy ich potrzeba wystawiania się na niebezpieczeństwa i szukania ryzykownych podniet znajdzie kiedyś spełnienie dzięki znacznie trudniejszym niż wojenne wyzwaniom pokojowego życia. Oni jednak nie rozumieli jego sugestii i nie byli skłonni do jakichkolwiek dywagacji nad swoją kulturą czy zwyczajami. Tylko naprawdę ciężko chorzy podejmowali czasem podobne tematy. Trudno było uzyskać od nich nawet proste informacje o tym, jak się czują czy co myślą. Zwykłe lekarskie pytania z reguły pozostawały bez odpowiedzi. Rhabwar miał się zjawić za dwa dni i Lioren uznał, że ten pacjent, który podjął jednak na chwilę rozmowę, zostanie przetransportowany do Szpitala jako jeden z pierwszych. Zamierzał jeszcze skonsultować się w tej sprawie ze starszym lekarzem ze statku szpitalnego. Funkcję tę pełnił doktor Prilicla, przedstawiciel jedynej empatycznej rasy Federacji. Ktoś, kto zawsze potrafił rozpoznać cudze odczucia. Z osobistych i czysto praktycznych powodów Lioren poprosił, aby spotkanie mogło się odbyć na pokładzie medycznym Rhabwara, a nie w przepełnionej izbie chorych Vespasiana. Prilicla na pewno nie czułby się dobrze między tyloma cierpiącymi. Poza tym Lioren wolał nie wyjawiać swoich wątpliwości przy podwładnych. Uważał, że ktoś oczekujący szacunku i bezwzględnego posłuchu musi prezentować się zawsze jako całkowicie pewny swego. Być może mały empata podzielał jego zdanie, bardziej prawdopodobne wydaje się jednak, że już z daleka wyczuł emocje Liorena, poprawnie je zinterpretował i zadbał, aby spotkanie miało bardzo prywatny charakter. Lioren nie był zdumiony. Wiedział, że Prilicli zawsze zależało na dobrym samopoczuciu wszystkich wokoło, co oszczędzało mu niemiłych przeżyć. Owadopodobny Cinrussańczyk zawisł na poziomie oczu nad jednym z blatów. W porównaniu z masywnym Liorenem wydawał się szczególnie drobny i kruchy. Miał podłużne, egzoszkieletowe ciało, z którego wystawało sześć cienkich nóg i cztery jeszcze delikatniejsze kończyny chwytne oraz dwie pary szerokich, lśniących i niemal przezroczystych skrzydeł, które poruszały się w niespiesznym rytmie. W utrzymaniu się na stałym poziomie pomagały mu też przypasane do tułowia antygrawitatory. Bez nich mógł latać jedynie w gęstej atmosferze macierzystej planety, na której ciążenie wynosiło ledwie jedną ósmą G i gdzie ta zdumiewająca rasa nie tylko wyewoluowała na gatunek inteligentny, ale rozwinęła też złożoną kulturę i technikę pozwalającą na podróże międzygwiezdne. Lioren nie znał nikogo, kto nie uważałby mieszkańców Cinrussa za najpiękniejsze istoty Federacji. Z otworu w jajowatej głowie Prilicli wydobył się szereg melodyjnych treli. — Dziękuje, przyjacielu Liorenie, za pozytywne myśli, które kierujesz pod moim adresem. Oraz za samo spotkanie. Wyczuwam jednak, że chcesz podzielić się ze mną jakimś ważnym zawodowym problemem. Jakim jednak, nie wiem, bo jestem tylko empatą, a nie telepatą. Będziesz musiał dokładnie mi go przedstawić, przyjacielu Liorenie. Kapitana zirytowało nieco to zwracanie się do niego per „przyjacielu”. Był ostatecznie przecież szefem wszystkich operacji medycznych na Cromsagu i oficerem Korpusu, podczas gdy Prilicla pozostawał ciągle tylko starszym lekarzem w Szpitalu Kosmicznym Sektora Dwunastego. Mały empata aż zadrżał, wyczuwając jego emocje. Lioren nagle pojął, że takie refleksje są tylko aktem agresji wymierzonym przeciwko komuś zupełnie bezbronnemu. Nawet patologicznie wojowniczy Cromsagianie uznaliby podobny atak za akt tchórzostwa. Złość Liorena ustąpiła miejsca zawstydzeniu. W tej chwili należało zapomnieć o dumie, stopniach czy osiągnięciach zawodowych i skupić się na zadaniu, które polegało na jak najlepszym wykorzystaniu umiejętności podwładnego. W tym celu powinien lepiej kontrolować swoje emocje. — Dziękuję, przyjacielu Liorenie, za dyscyplinę myśli, którą sobie narzuciłeś — powiedział Prilicla, zanim gość zdołał się odezwać. Lekko jak piórko osiadł na stole. Nie trząsł się już. — Wyczuwam jednak jeszcze inne emocje, które trudniej ci kontrolować. Mam wrażenie, że dotyczą one Cromsagian. Podzielam ten niepokój, przez co łatwiej mi znieść twoje odczucia. Jeśli mogę ci jakoś pomóc, nie wahaj się, proszę. Liorena znowu nieco rozdrażniła taka mowa, a szczególnie udzielenie mu pozwolenia na poruszenie tematu Cromsagu, chociaż po to właśnie przybył, ale nie dał się ponieść emocjom. Przedstawił sprawę, powtarzając to, co zawarł w swoim ostatnim raporcie, który Rhabwar miał dostarczyć Thornnastorowi, uznał jednak, że Prilicla powinien jak najlepiej poznać sytuację, jeśli ma zrozumieć wagę późniejszych pytań. Opisał wszystkie ustalenia nieustannie rozszerzanych badań archeologicznych, które pozwoliły ustalić, że chociaż porzucone miasta, kopalnie i kompleksy przemysłowe na północy i na południu trwały w tym stanie nawet od setek lat, przywrócenie ich do życia nie powinno być trudne. Dawni budowniczowie znali swój fach, naturalnych bogactw planety zaś nadal jest bardzo wiele. Tubylcy nie podejmowali jednak podobnych prób, skupiając się na walce. Poza tym wielu brakło siły, aby zająć się jakąkolwiek działalnością. Wycofali się więc do paru blisko położonych skupisk, gdzie najłatwiej przychodziło im prowadzenie wojny. — Gdy zakończyliśmy walki, a właściwie setki drobnych potyczek pomiędzy małymi grupami albo nawet jednostkami, cała populacja planety skurczyła się już do niecałych dziesięciu tysięcy osobników, to obejmuje zarówno dorosłych, jak i dzieci. Ostatnio jednak zaczęli umierać w tempie około stu dziennie. Prilicla znowu zadrżał. Lioren nie wiedział, czy była to reakcja na jego emocje czy skutek poznania prawdy o wzroście śmiertelności. Na wszelki wypadek spróbował oczyścić swój umysł ze wszystkiego, co nie dotyczyło spraw zawodowych. — Mimo naszego wsparcia, które obejmuje budowę domów, dostarczanie ubrań oraz żywności, czasem zaś nawet zbieranie plonów za tych, którzy są zbyt słabi, aby uczynić to samodzielnie, poziom śmiertelności się nie obniża. Starsi umierają na skutek postępów choroby albo odniesionych wcześniej ran, dzieci zaś zdają się cierpieć na inne schorzenia, których dotąd nie udało się rozpoznać. Tubylcy przyjmują zarówno naszą pomoc, jak i żywność, ale tylko młodzi są za nią naprawdę wdzięczni. Poza tym raczej nie przejawiają zainteresowania zasadniczym celem naszych działań. Starsi jedynie nas tolerują, uznając, że nie są zdolni się nam przeciwstawić. Skłonny jestem przypuszczać, że w sumie nie zależy im na ratunku i najbardziej chcieliby, abyśmy zostawili ich samym sobie i pozwolili im popełnić gatunkowe samobójstwo. Niekiedy mam wrażenie, że nie powinniśmy ich przed tym powstrzymywać. Są tacy wojowniczy i gwałtowni… Jednak co naprawdę czują i myślą, tego nie wiem. — I chciałbyś, aby empata pomógł ci to ustalić? — spytał Prilicla. — Właśnie — odparł Lioren z takim uczuciem, że owadopodobny zadrżał. — Mam nadzieję, że zdoła pan powiedzieć coś o ich pragnieniach, instynktach i odczuciach, zarówno jeśli chodzi o nich samych, jak i o ich potomstwo czy obecną sytuację. Niczego na ten temat nie wiem, a bardzo chciałbym znaleźć sposób na przekonanie ich, że warto żyć. Tak samo jak robi się to z samobójcą zamierzającym skoczyć z dachu wysokiego budynku. Czego naprawdę się boją, czego potrzebują, co może dodać im woli przetrwania? — Przyjacielu Liorenie — odparł bez wahania Prilicla. — Jak wszystkie świadome istoty, najbardziej boją się śmierci i chcą żyć. Nawet u tych najciężej chorych nie wykryłem żadnych skłonności do autodestrukcji, jednostkowej czy gatunkowej. Nie trzeba ich… — Przepraszam za moją wcześniejszą uwagę o samobójstwie całej rasy — wtrącił Lioren. — Te słowa wynikły z poczucia bezradności i frustracji, przyjacielu Liorenie — wyjaśnił łagodnie Prilicla. — Nie miały pokrycia w głębszym podejściu emocjonalnym do sprawy. Nie musisz przepraszać ani kłopotać się tym, że padły. Ja zaś chciałem powiedzieć, że nie można krytykować tubylców za ich brak chęci współpracy, dopóki nie wiemy, co sprawia, że nie przejawiają wdzięczności. To akurat łączyło wszystkich dorosłych pacjentów, których wieźliśmy do Szpitala. Wiedzieli, że chcemy im pomóc, jednak wypytywani przez lekarzy odmawiali odpowiedzi zarówno wtedy, gdy chodziło o kwestie osobiste, jak i próby ustalenia obrazu klinicznego. Jeśli ktoś mimo to nalegał, reagowali wzburzeniem i lękiem, któremu towarzyszyło niekiedy chwilowe osłabienie objawów choroby. — Zaobserwowałem to samo — powiedział Lioren. — Skłonny byłem uznać, że chodzi o zjawisko przeniesienia uwagi pacjenta na sprawy zewnętrzne, które niekiedy oddziałuje leczniczo. Nie przywiązywałem jednak do tego większej wagi… — Zapewne masz rację, przyjacielu Liorenie, jednak naczelny psycholog O’Mara uważa, iż remisja choroby wynika wówczas z podniesienia poziomu lęku. To oraz zdecydowana odmowa nawiązania z nami dialogu sugeruje głębokie uwarunkowanie kulturowe, którego sami Cromsagianie mogą być nieświadomi. Przyjacielowi O’Marze kojarzy się to z psychozą grupową charakterystyczną dla Gogleskan. Doradza szczególną ostrożność w pokonywaniu tego muru niechęci, ponieważ za nim kryje się zapewne obszar wielkiej wrażliwości i podatności na zranienie. Psychoza mieszkańców Goglesk wiązała się z unikaniem niemal wszelkich fizycznych kontaktów z innymi dorosłymi przedstawicielami własnej rasy, co oczywiście nie było problemem na Cromsagu. — Jeśli jednak nie poradzimy sobie szybko z chorobą, wasz naczelny psycholog zostanie bez pacjentów do ostrożnej terapii — powiedział Lioren, ponownie nieco zirytowany. — Jakie postępy poczyniono od ostatniej waszej wizyty? — Zapewniam, że znaczące, przyjacielu Liorenie. Niemniej podzielam twoje zdanie, że nie należy marnować czasu, proponuje zatem, abyś porozmawiał o tym bezpośrednio z patolog Murchison, co będzie lepszym rozwiązaniem, niż gdybym to ja miał przekazywać informacje jako dodatkowy pośrednik. Bez wątpienia będziesz chciał zadać potem kilka pytań, ja zaś zawsze preferuję sytuacje, w których otacza mnie pozytywna emanacja emocjonalna, i z tego powodu staram się dostrzegać przede wszystkim pozytywne aspekty każdej sprawy. Dłuższa prywatna rozmowa z Priliclą nie miała już sensu, Lioren nie mógł też odrzucić jego propozycji, nie stwarzając jednocześnie kłopotliwej dla obu sytuacji. Miał wrażenie, że stracił właśnie inicjatywę, czego empata też niewątpliwie był świadom. Patolog Murchison była ciepłokrwistym tlenodysznym o klasyfikacji DBDG i ciałem, które chociaż mniej rosłe i nie tak masywne jak korpus Liorena, było na swój sposób charakterystyczne dla Ziemian rodzaju żeńskiego. Poza dyżurami na pokładzie statku szpitalnego pełniła funkcję pierwszej asystentki Thornnastora. Wyrażała się jasno i cechowała ją pozbawiona uniżoności uprzejmość. Miała też nieco irytujący zwyczaj odpowiadania na pytania, zanim Lioren zdążył je zadać. Jak powiedziała, na jej wydziale codziennie identyfikowano, izolowano i neutralizowano patogeny, jednak na temat wirusa szalejącego na Cromsagu jak dotąd nie udało się uzyskać prawie żadnych informacji. Stosowane metody badawcze nie pozwoliły ustalić, w jaki sposób się on przenosi, jaki jest okres inkubacji choroby. Od niedawna wiedziano jedynie, że nie jest dziedziczony w okresie życia płodowego, zatem do zarażenia musiało dochodzić później. — Jakie skutki wywołuje u dorosłych osobników, pan wie — stwierdziła Murchison. — Mamy powody sądzić, że obecnie jest nim zarażona cała populacja. W początkowej fazie choroba objawia się rozległymi wykwitami na skórze, w późniejszej zmniejszeniem wydolności umysłowej i ogólnym spadkiem kondycji. Objawy te mogą cofać się chwilowo pod wpływem silnych bodźców lękowych. U dzieci objawy są zdecydowanie słabsze, co sugerowało, że młode osobniki są odporne na działanie patogenu. Okazało się jednak, że to nieprawda. Jak niedawno odkryliśmy, młodociani też ulegają demencji i osłabieniu, tyle że trudniej to zaobserwować, skoro nie wiemy, jaki jest normalny poziom fizycznej i umysłowej aktywności zdrowego cromsagiańskiego dziecka. Co więcej, napotkaliśmy poważne trudności w ustaleniu wieku ich rodziców. Wyniki badań i wywiadów sugerują, że wielu z nich jest o wiele starszych, niż na to wyglądają, i nasze szacunkowe określenia ich wieku należy pomnożyć przez dwa albo i trzy. Wiąże się to zapewne z faktem, iż kolejnym objawem choroby jest spowolnienie dojrzewania płciowego, a tym samym odsunięcie progu dorosłości. To może tłumaczyć ich aspołeczne zachowania, chociaż brak nam materiału porównawczego uzyskanego na podstawie obserwacji zdrowych dorosłych tubylców. — Nie sądzę, aby udało się taki materiał zdobyć — powiedział Lioren. — Wspomniała pani jednak o danych uzyskanych nie tylko z badań, ale i wywiadów. Wszyscy oni odmawiają udzielania informacji o sobie, jak więc udało się ich skłonić, by cokolwiek powiedzieli? — Większość przysłanych do Szpitala pacjentów do osobniki młode albo co najmniej niedorosłe — wyjaśniła Murchison. — Dorośli rzeczywiście nie są skłonni do żadnej współpracy, O’Marze udało się jednak nawiązać dialog z kilkoma młodocianymi, którzy okazali się bardziej otwarci. Z ich punktu widzenia motywacje dorosłych są częściowo niezrozumiałe, cały obraz kultury zaś jest jeszcze dość zaburzony i fragmentaryczny, zatem… — Pani patolog — przerwał jej Lioren. — Interesują mnie raczej kliniczne, a nie kulturowe aspekty zagadnienia. Jeśli chodzi o klucz doboru pacjentów do transferu, kieruję do Szpitala przede wszystkim młodocianych, ponieważ jest tutaj sporo dzieci, które straciły rodziców i którymi nie ma się kto opiekować. Większość jest niedożywiona i cierpi na chorobę sierocą, częste są także problemy oddechowe na tle nerwicowym, połączone z podwyższoną ciepłotą ciała i zaburzeniami układu trawiennego oraz nerwowego. Wszystko to jest uleczalne. Jeśli podstawowe badania Thornnastora nie przynoszą rezultatów, co z pozostałymi, relatywnie mniej złożonymi chorobami, które zdają się dotykać tylko młodocianych? — Kapitanie Lioren — powiedziała Murchison. — Nie twierdzę, że nie poczyniono żadnych postępów. Zbadano wszystkich młodocianych chorych. W jednym przypadku udało się wyeliminować problemy oddechowe. Jednak główny nacisk kładziemy na leczenie dorosłych, którzy w odróżnieniu od dzieci nie mają naturalnej odporności na patogen. Ta część badań wydaje się kluczowa w zwalczaniu epidemii. Jeśli tak, to faktycznie mamy postęp, pomyślał Lioren. — Przeprowadzane dotychczas testy nie przyniosły jednak oczekiwanych wyników — podjęła temat Murchison. — Opracowany przez patologię lek został podany parze pacjentów. Najpierw w ilościach śladowych, a po pięćdziesięciu standardowych godzinach obserwacji dawka została zwiększona. Dziewiątego dnia, zaraz po podaniu kolejnego zastrzyku, pacjenci stracili przytomność. Przerwała na chwilę i spojrzała na Priliclę, który zdawał się przekazywać jej coś, co umykało Liorenowi. — Zostali umieszczeni w izolatkach, z dala od pozostałych, aby nic nie wpływało na ich stan emocjonalny. Doktor Prilicla stwierdził, że chociaż nieprzytomni, obaj pacjenci nie byli trawieni podświadomymi lękami, nic nie wskazywało też na fazę terminalną. Zasugerował, że być może jest to reakcja ozdrowieńcza przypominająca sen następujący po długim okresie napięcia. Po kilku dniach odżywiania dożylnego zaobserwowano niewielką poprawę stanu chorych i pierwsze symptomy regeneracji tkanek, chociaż ich stan nadal jest krytyczny. — To znaczy…! — zaczął Lioren, ale Murchison przerwała mu, unosząc rękę. Był zbyt pobudzony, aby zwrócić uwagę na tak oczywisty przejaw braku szacunku dla jego rangi. — To znaczy, że musimy postępować bardzo ostrożnie i jeśli pierwszych dwoje pacjentów odzyska przytomność, szczegółowo ich zbadać. Dopiero potem przyjdzie pora na kolejne testy. Diagnostyk Thornnastor i wszyscy jego współpracownicy są przekonani, że uda się opracować skuteczną terapię. Dopóki jesteśmy na etapie testów, trzeba uzbroić się w cierpliwość, — Ile to jeszcze potrwa? — wykrzyknął Lioren. Prilicla zachwiał się, jakby targany wichurą, jednak kapitan nie był już zdolny kontrolować swoich emocji. W tej chwili myślał tylko o malejącej z dnia na dzień populacji tubylców i bał się, że nie zdążą na czas. Pomyślał, że Priliclę przeprosi później. — Ile jeszcze będę musiał czekać? — spytał ciszej. — Nie wiem — odpowiedziała Murchison. — Wiem tylko, że Tenelphi otrzymał rozkaz pozostania w gotowości w pobliżu Szpitala. Gdy tylko lek zostanie zatwierdzony do ogólnego użytku, rozpocznie się jego masowa produkcja i statek kurierski natychmiast dostarczy panu pierwszą partię. ROZDZIAŁ CZWARTY Rhabwar odleciał z pokładem medycznym zapełnionym głównie młodocianymi pacjentami. W izbie chorych zostało jeszcze wielu dorosłych, sporo było ich też w odwiedzanych codziennie przez Liorena lecznicach na powierzchni planety. Chociaż ich stan był bardziej poważny, uznał, że przetrwanie gatunku zależy przede wszystkim od młodych, dlatego ich pierwszych zdecydował się poddać leczeniu. Zignorował coraz bardziej sarkastyczne w tonie wiadomości od pułkownika Skemptona, który odpowiadał za utrzymanie Szpitala i przypominał, że nie zdoła przyjąć na oddział całej populacji Cromsagu, nawet jeśli obecnie nie jest ona zbyt liczna, chorych do badań i testów zaś na pewno mają już dosyć. Cała załoga Rhabwara znała treść tych wiadomości, które były przesyłane otwartym tekstem, jednak Prilicla bez słowa zgodził się zabrać na pokład dwudziestu dodatkowych pacjentów. Lioren pomyślał, że mały empata należy do najbardziej skłonnych do ugody istot w znanej części wszechświata, w odróżnieniu od tubylców, którzy nigdy nie mieli zostać jego przyjaciółmi. Chyba żeby zdarzył się cud, jednak Lioren nie wierzył w zjawiska nadprzyrodzone. Nadal spędzał cały czas przy pacjentach i jak mógł starał się podnosić na duchu ponad dwustu lekarzy Korpusu i techników obsługujących centra żywnościowe, którzy robili co w ich mocy, aby utrzymać chorych przy życiu. Nie tracił przy tym nadziei, że nastawienie wobec przybyszów jeszcze się zmieni i pojawi się choć mała rysa w murze obojętności, jednak była to płonna nadzieja. Tymczasem śmierć zbierała coraz większe żniwo, głównie przez to, że podobnie jak w Szpitalu, także i tutaj brakowało sprzętu umożliwiającego dożylne żywienie całej populacji. Czasem zdarzało się, że mimo rozwinięcia sieci naziemnych i powietrznych patroli tubylcy nadal zabijali się nawzajem. Lioren też trafił na podobną sytuację w obszarze, który wcześniej uznano za nie zamieszkany. Zapewne jednak Cromsagianie ukryli się w lesie przed patrolami. Lecąc nad opuszczonymi osiedlami, w pewnej chwili dostrzegł grupę sześciu walczących istot. Zanim ślizgacz z indiańską załogą zdołał wylądować na łączce pomiędzy dwoma budynkami, „wojna” dobiegła już końca i na trawie leżały tylko cztery bezwładne ciała. Mimo rozległych obrażeń uczestników walki poznali, że mają przed sobą trzech mężczyzn i jedną kobietę. Mężczyźni już nie żyli, kobieta miała umrzeć lada chwila. Dracht-Yur wskazał na dwa krwawe ślady wiodące do drzwi jednego z budynków. Dzięki swoim dłuższym nogom Lioren dotarł tam pierwszy. Zaraz za progiem ujrzał dwa zakrwawione ciała, zwarte na podłodze w morderczej walce. Były to wściekłe, zwierzęce zmagania. Lioren wcisnął środkowe kończyny między tubylców i próbował ich rozdzielić. Dopiero wtedy zorientował się, że nie ma przed sobą dwóch osobników męskich, jak sądził z początku, ale parę mieszaną, która była zajęta gwałtowną kopulacją. Puścił ich i wycofał się pospiesznie, nagle jednak tubylcy oderwali się od siebie i rzucili na Liorena. W tej samej chwili nadbiegający Dracht-Yur wpadł na niego od tyłu, podcinając mu nogi. Kapitan upadł na plecy, tubylcy zwalili się na niego, a Nidiańczyk znalazł się gdzieś pod nimi. Przez moment walczył o życie. W pierwszych dniach na Cromsagu stwierdzono, że tubylcy są zbyt osłabieni chorobą, aby konieczne było noszenie w ich obecności ciężkich skafandrów, cały personel Korpusu zdecydował się zatem przywdziać lżejsze stroje, które chroniły tylko przed chłodem, słońcem i ukąszeniami owadów. Właśnie dlatego teraz Lioren pierwszy raz w życiu musiał walczyć o przetrwanie. Na jego planecie nie praktykowano tak barbarzyńskich metod rozstrzygania sporów; na dodatek atakujący wydawali się wyjątkowo silni i ranili go dotkliwie, powodując ból, jakiego nigdy jeszcze nie zaznał. Osłaniając się przed kolejnymi ciosami i odpychając natarczywe ręce próbujące wyrwać mu z głowy szypułki oczne, zauważył, jak Dracht-Yur, który wydostał się spod niego, pełznie ku drzwiom. Napastnicy na szczęście go zignorowali, bo niewielki i porośnięty futrem Nidiańczyk nie miałby żadnych szans w podobnym starciu. Kilka sekund później Dracht ponownie zjawił się w progu, tym razem z przezroczystą maską na głowie. Dała się słyszeć cicha eksplozja granatu gazowego i ciała tubylców nagle zwiotczały. Oba były pokryte rozległymi plamami zmian skórnych, ale chociaż przez dłuższą chwilę pozostawały w bezpośrednim kontakcie ze skórą Liorena, nie niosło to ze sobą żadnego niebezpieczeństwa. Patogeny danego ekosystemu nigdy nie atakowały istot zrodzonych pod obcymi słońcami. Zastosowany przez Nidiańczyka gaz obezwładniający został odpowiednio dobrany do metabolizmu tubylców, na przedstawicieli innych ras działał wiec znacznie słabiej, Lioren nie stracił przytomności, chociaż nie mógł się ruszać. Patrzył więc tylko, jak Dracht nakłada opatrunki na większe rany i warknięciami wydaje jakieś polecenia do laryngofonu. Zapewne nakazywał pilotowi wezwać pomoc medyczną, czego Lioren mógł się tylko domyślać, gdyż jego własny translator został zniszczony podczas szamotaniny. Niewiele go to zresztą obchodziło; w tej chwili odczuwał tylko ból, wywołaną nim złość i osłabienie spowodowane nagłym spadkiem napięcia. Jego ciało nagle zaczęło domagać się snu, umysł jednak pozostawał jasny. Przerywanie obcym kopulacji było poważnym błędem, jednak usprawiedliwionym, ponieważ nikt z przybyszów nie widział dotąd podobnego aktu w wykonaniu mieszkańców Cromsagu. Zakładano zresztą, że choroba i nieustanne zmagania nie zostawiają im na to wiele sił. Niemniej ich reakcja, a szczególnie gwałtowność ataku, zaskoczyła Liorena. Na Tarli podobna aktywność, szczególnie podejmowana przez starszych, którzy byli ze swoimi partnerami od wielu lat, była zwykle publicznie celebrowana. Lioren wiedział jednak, że wiele gatunków Federacji preferuje odosobnienie i nie ma to zwykle żadnego związku z poziomem ich inteligencji czy ogólnego rozwoju myśli społecznej. Lioren nie miał oczywiście żadnych osobistych doświadczeń w tej dziedzinie, jako że zaangażowanie na polu nauk medycznych pochłaniało go bez reszty i brakowało mu czasu na życie emocjonalne i związane z tym zaburzenia obiektywizmu. Jako dobry klinicysta, po prostu nie mógł sobie na to pozwolić. Gdyby jednak był zwykłym Tarlaninem, któremu ktoś przeszkodził w akcie miłosnym, mógłby zachować się szorstko i nieuprzejmie, na pewno jednak nie rzuciłby się na intruza z pięściami. Mimo wszystkich przykrych doznań cały czas szukał wytłumaczenia tej dziwnej reakcji. Może tych dwoje wpełzło do budynku, aby mimo ran i osłabienia osłodzić sobie ostatnie chwile przed śmiercią? Na pewno było to działanie podjęte za zgodą obojga partnerów, jako że akt kopulacji był u nich zbyt złożony, aby można go było wymusić. Nie wykluczało to możliwości, że kopulacja była skutkiem pobudzenia wywołanego wcześniejszą walką albo formą nagrody ze strony kobiety dla najlepszego wojownika. Istniało wiele historycznych przykładów podobnych zachowań, chociaż nie dotyczyło to na szczęście dziejów Tarli. Wszelako należało pamiętać, że tutaj obie płcie walczyły na równych prawach, chociaż zwykle tylko we własnym gronie. Lioren zanotował w pamięci, aby przygotować szczegółowy raport o tym incydencie i dostarczyć go specjalistom od kontaktów kulturowych. Może oni znajdą jakieś wytłumaczenie i wpadną na pomysł, jak uniknąć podobnych konfliktów w przyszłości. Zakładając oczywiście, że tubylcy przetrwają, aby wstąpić kiedyś do Federacji. Liorenowi nagle pociemniało w oczach. Przez chwilę widział jeszcze cztery odrębne obrazy wnętrza pokoju, gdzie Dracht-Yur opatrywał nieprzytomnych tubylców, po czym zły na siebie za taką słabość, zapadł w sen. Nidiańczyk doglądał go w izbie chorych Vespasiana, aż najgłębsze rany zaczęły się goić. Przez cały ten czas musiał przypominać przełożonemu, że w obecnej sytuacji jest tylko pacjentem. Nie mógł jednak odłączyć Liorena od systemu łączności ani nakazać mu zawieszenia kontaktów z całym światem. Czas jakby stanął w miejscu, a sytuacja na Cromsagu z każdym dniem się pogarszała. Średnia liczba zgonów doszła do stu pięćdziesięciu na dobę, Tenelphi zaś nie nadlatywał. Lioren wysłał do Szpitala zakodowany sygnał nadprzestrzenny. Powtórzył go kilkakrotnie, aby na pewno udało się go odczytać po przebyciu tak wielkiej odległości. Przekazał, że personel na Cromsagu goni już resztką sił. Nie był zdziwiony, że nie otrzymał odpowiedzi. W Szpitalu z pewnością o tym wiedziano, patologia zaś nie miała nic nowego do powiedzenia. Pięć dni później nadeszła wiadomość, że Tenelphi właśnie startuje i za trzydzieści pięć godzin powinien pojawić się na Cromsagu z pierwszą dostawą leku. Nie został on jeszcze do końca przetestowany pod kątem długofalowego oddziaływania, ale miał być skuteczny przeciwko najgroźniejszym objawom epidemii. Wraz z transportem wysłano też szczegółowe dane z ostatnich badań oraz oczywiście instrukcje stosowania samego leku. Lioren natychmiast zaczął obmyślać najwydajniejszy system dystrybucji medykamentów. Dracht pozwolił mu z tej okazji przenieść się do centrum łączności pancernika, nie wyraził jednak zgody na powrót na powierzchnię planety. Radość przygasła, gdy statek kurierski przycumował u burty Vespasiana. Owszem, leku było dość, aby zaaplikować pierwszą dawkę wszystkim mieszkańcom Cromsagu, jednak zabroniono używać go na większą skalę przed wykonaniem serii dodatkowych testów klinicznych. Wedle słów szefa patologii podanie minimalnej dawki zapewniało bardzo dobre rezultaty, istniały jednak przesłanki, że mogą wystąpić też efekty uboczne, takie jak zaburzenia postrzegania oraz okresy utraty świadomości. Możliwe, że nie mogły one powodować trwałych szkodliwych skutków, jednak należało to dopiero zbadać. Jednorazowe podanie specyfiku skutkowało powolnym ustępowaniem objawów choroby, ogólną poprawą kondycji i stopniową regeneracją organów. Proces zdrowienia wiązał się ze znacznie podwyższonym zapotrzebowaniem na składniki odżywcze, szczególnie w okresach braku przytomności. Zwiększała się też masa ciała. Młodociane osobniki reagowały na leczenie podobnie, włączywszy w to i utratę świadomości, i zaburzenia umysłowe, tyle że ich dzienne zapotrzebowanie pokarmowe było jeszcze większe, wzrost masy ciała zaś wiązał się również z jego przyspieszonym proporcjonalnym wzrostem. Wydawało się prawdopodobne, że poprawa stanu zdrowia młodych pacjentów, których dojrzewanie spowolniła choroba, daje organizmowi szansę na nadrobienie zaległości. Zaburzenia umysłowe i okresy utraty świadomości mogły wiązać się z zapotrzebowaniem na sen i wypoczynek towarzyszące regeneracji. Nie uznano tych objawów za istotne klinicznie. Zwiększenie dawki leku, na co zdecydowano się u jednego pacjenta, przyspieszyło proces zdrowienia bez dodatkowych skutków ubocznych. Nie było jednak pewności, czy powtarzające się epizody zaburzeń myślenia doprowadzą do nieodwracalnych zmian w mózgu. Thornnastor przepraszał, że wysyła nieprzetestowany lek, jednak wiadomość wysłana przez Liorena uświadomiła mu powagę sytuacji i zdecydował się na wysłanie transportu już teraz, aby nie marnować czasu na transport po zakończeniu testów, które mogą zostać przeprowadzone równolegle w Szpitalu i na Cromsagu. — Zgodnie z instrukcjami, grupa testowa nie powinna liczyć więcej niż pięćdziesięciu pacjentów — powiedział Lioren na odprawie zorganizowanej dla starszego personelu medycznego. — Ma obejmować przedstawicieli wszystkich grup wiekowych, o różnym stopniu zaawansowania choroby. Nie wszyscy otrzymają taką samą dawkę leku. Szczególną uwagę powinniśmy zwracać na stan pacjentów w okresach zaburzeń myślenia. Chodzi o sprawdzenie, czy w znajomym dla nich środowisku będą one równie nasilone jak w Szpitalu. Pierwszy etap testu potrwa dziesięć dni, po nim… — Przez dziesięć dni stracimy jedną czwartą populacji — przerwał mu nagle Dracht-Yur z wyraźną złością. — A już teraz zostały tylko dwie trzecie tej liczby, którą zastaliśmy po wylądowaniu. To miejsce zostało przeklęte przez crutath. Oni wymierają, tak jakby… — Też się tego obawiam — powiedział Lioren, rezygnując z udzielenia Nidiańczykowi reprymendy za samowolne zabranie głosu. Jednocześnie odnotował w myślach, aby sprawdzić potem, co znaczy „crutath”. — Rozumiem więc wasze odczucia. Jednak to za mało, aby zlekceważyć zalecenia Thornnastora. Nie możecie podjąć decyzji w tej sprawie. Wysłucham oczywiście wszystkich opinii, ale odpowiedzialność za tryb postępowania i jego skutki spoczywa wyłącznie na mnie. Oto, co zamierzam… Nikt nie krytykował jego planu, który wcześniej dokładnie przemyślał. Co więcej, rady, z którymi pospieszyli jego podwładni, miały raczej charakter osobisty niż zawodowy. Sugerowali, aby zastosował się do sugestii Thornnastora, modyfikując je trochę i zwiększając grupę testową do stu osobników. Ostrzegano też, że podobny pomysł może zniszczyć całą jego karierę zawodową. Liorena kusiło, aby posłuchać, głównie z szacunku dla kogoś, kogo uznawano za najwybitniejszego patologa Federacji. O swoją przyszłość raczej się nie troszczył. Nie był jednak pewien, czy Thornnastor naprawdę rozumiał, w jak trudnej sytuacji się znaleźli. Szef patologii był perfekcjonistą, który nigdy nie pozwoliłby na stosowanie niesprawdzonego produktu, i żądanie dalszych testów wynikało zapewne tylko z jego podejścia, a nie z rzeczywistej potrzeby. Biorąc pod uwagę, że jako Diagnostyk miał w pamięci zapisy co najmniej dziesięciu innych gatunków, należało wybaczyć podobne drobne niedoskonałości. Średnia dzienna liczba zgonów zbliżała się do dwustu i podanie leku tylko pięciu dziesiątkom chorych byłoby, zdaniem Liorena, czynem wręcz zbrodniczym. Może Thornnastor mógł sobie pozwolić na perfekcję, na Cromsagu nie było na nią miejsca. Skutki uboczne zapewne były tylko przejściowe, a nawet jeśli nie, potem będzie można się nimi zająć. Gdyby nawet doszło do najgorszego, istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że uszkodzenia mózgu przeniosą się na potomstwo. Sam O’Mara stwierdził zresztą, że nie ma mowy o dziedzicznych urazach. Każdy mieszkaniec Cromsagu, nawet zrodzony z upośledzonych umysłowo rodziców, będzie w pełni zdrowy. Albo równie szalony, przebiegło Liorenowi przez głowę, gdy przypomniał sobie o krwiożerczości tubylców. Wspomniał jeszcze, że operacja będzie niełatwa, ale obecnie liczy się przede wszystkim czas. Trzeba podać dawkę leku wszystkim mieszkańcom Cromsagu. Nim minęła godzina, zaczęto wcielać ten plan w życie. Najpierw zajęto się tymi, którzy przebywali w izbie chorych Vespasiana, potem ruszono dalej, przekazując środek oraz dodatkowe zapasy substancji odżywczych do wszystkich placówek Korpusu na planecie. Na pokładzie pancernika zostali tylko wachtowi, obsada działu łączności oraz technicy zajmujący się lądowymi i powietrznymi środkami transportu. Lioren, który nie był jeszcze w pełni zdrowy, dzielił swoją uwagę między dział łączności a izbę chorych, gdzie został jako jedyny lekarz. Dawkę różnicowano w zależności od wieku, masy ciała i kondycji pacjenta. Najmłodsi dostali trzy razy większą dawkę niż zalecana przez Thornnastora. Ciężko chorym podawano o wiele więcej. W zasadzie pierwszeństwo powinni mieć pacjenci w fazie terminalnej, jednak wyszukanie ich zajęłoby zbyt wiele czasu, podawano ją zatem wszystkim, których udało się odnaleźć. Szybko nabrali wprawy. Kilka słów wyjaśnienia, zastrzyk, zostawienie żywności w zasięgu rąk pacjenta, który był zwykle zbyt słaby, aby protestować, i następny. Pod koniec trzeciego dnia zakończyli pierwszy etap. Wszyscy już otrzymali lek. Zaczęła się faza druga, czyli odwiedziny pacjentów. O ile było to możliwe — codziennie. Poza zwykłymi badaniami uzupełniano też zapasy żywności. Wszyscy pracowali bez wytchnienia, jedząc to samo co pacjenci i sypiając po kilka godzin na dobę. Narastające zmęczenie personelu doprowadziło do jednego przymusowego lądowania ślizgacza i dwóch wypadków na ziemi. W żadnym z nich nie było ofiar śmiertelnych, jednak w izbie chorych pojawili się nowi pacjenci. Czwartego dnia jeden z chorych leczonych na pokładzie pancernika zmarł, ale ogólna liczba zgonów spadła do stu pięćdziesięciu. Piątego dnia odnotowano tylko siedem zejść, w szóstym dniu żadnego. Sytuacja w izbie chorych odzwierciedlała to, co działo się na całej planecie. Zgodnie z przewidywaniami Thornnastora, choroba z wolna się cofała, a pacjenci jedli coraz więcej. Nie robiło im różnicy, że wszystkie potrawy pochodzą z syntetyzerów. Nadal jednak nie byli skłonni do współpracy, nie pozwalali się też dotykać. Wszyscy uznali, że w tej sytuacji lepiej będzie nie naciskać, zwłaszcza że pacjenci byli coraz silniejsi. Młodzi rzeczywiście jedli więcej niż dorośli i szybko zauważono wyraźne zmiany ich wzrostu. Teraz było już oczywiste, że choroba, która tak bardzo hamowała rozwój organizmu, musiała atakować przede wszystkim układ wydzielania wewnętrznego. Poza tym, że pacjenci dojrzewali w przyspieszonym tempie, obserwowano też inne zmiany. Najmłodsi, którzy wcześniej najłatwiej pozbywali się lęków i rozmawiali z przybyszami dość swobodnie, zaczęli zamykać się w sobie. Jak zauważył Lioren, więcej za to kontaktowali się z wracającymi do zdrowia dorosłymi. Nigdy nie próbowali teraz odzywać się do obcych, gdy w pobliżu był ktoś dorosły. Z czasem większość pacjentów doszła do siebie na tyle, że nie wymagali opieki. Lioren widywał ich rzadko i nie miał pojęcia, o czym mogą ze sobą rozmawiać. Pewnego dnia nastawił więc system monitorujący na jeden z oddziałów, aby z własnej kwatery posłuchać, co tam się dzieje. Jak wszyscy podsłuchujący, oczekiwał pełnej emocji wymiany zdań na temat koszmarów spadłych z nieba, co było dosłownym tłumaczeniem nazwy, którą nadali im tubylcy. Mylił się jednak. Obecni na sali śpiewali chórem, przez co translator nie był w stanie wyłowić poszczególnych głosów. Dopiero gdy jeden starszy osobnik zabrał głos, zwracając się do kogoś młodego, Lioren pojął, czego jest świadkiem. Była to uroczystość inicjacji, nauki przygotowujące do podjęcia życia płciowego i dorosłych relacji. Lioren czym prędzej wyłączył urządzenie. W jego kulturze ryty przejścia w dojrzałość były niezwykle ważne, podobnie jak w wielu innych społeczeństwach. Nie mógł słuchać tego bez obrazy dla własnych uczuć. Ulżyło mu, gdy sprawdził, że w izbie chorych pancernika było zaledwie troje nieletnich, w tym dwoje niemowląt i jeden tylko młodzieniec. W następnych dniach nie odnotowano ofiar, jednak stan techniczny pojazdów, które były ostatnio intensywnie wykorzystywane, zaczął napawać niepokojem. U kresu wytrzymałości były też moduły produkujące żywność, zarówno te pokładowe, jak i nowe, rozmieszczone w terenie. Zasady właściwej eksploatacji zalecały uruchamianie ich tylko na kilka godzin w ciągu doby, podczas gdy teraz musiały pracować bez przerwy. Podobne wyczerpanie dało się zauważyć u ludzi, którzy zdawali się niekiedy zasypiać na stojąco. Wszyscy rozumieli jednak, że operacja zakończyła się sukcesem. Ta świadomość dodawała im sił do dalszego działania. Niektórych irytowało, że nadal nie spotkali się z żadnymi przejawami wdzięczności. Owszem, tubylcy zjadali wszystko, co im dostarczano, ale ignorowali wszelkie próby wyjaśnienia przebiegu i celu kuracji. Z drugiej strony, nie przejawiali wrogości poza sytuacjami, gdy chciano zbadać któregoś albo pobrać mu krew. Co za niewdzięczna i niemiła rasa, myślał Lioren. Jednak jego zadaniem było wyleczenie ich ciał, nie umysłów, i z tego obowiązku wywiązał się należycie. Przez cały ten czas Szpital milczał jak zaklęty. Lioren myślał o powolnych działaniach Thornnastora przeprowadzającego na pacjentach te same testy, którym poddani zostali już wszyscy mieszkańcy planety. Owszem, Lioren naruszył zasady patologii, ale gdyby tego nie zrobił, skazałby na śmierć kolejne setki tubylców. Dawki leku obliczył w taki sposób, aby wszyscy, dzieci i dorośli, wrócili do zdrowia w tym samym czasie. Mimo że był świadom poważnej niesubordynacji, uważał, że zasłużył na pochwałę. Następnego dnia rano wysłał do centrum Korpusu na Orligii krótką wiadomość. Kopię skierował do Szpitala. W przekazie prosił o dodatkowe moduły do syntetyzowania żywności i części zamienne do pojazdów naziemnych oraz ślizgaczy. Dodał, że od ośmiu dni nie odnotowali żadnego przypadku śmiertelnego i że pełny raport wyśle wraz z jednym z lekarzy na pokładzie Tenelphiego. Wiadomość ta powinna dać Thornnastorowi do myślenia. Bez wątpienia pojmie, co naprawdę zrobił Lioren, Wysłannik dopowie resztę. Dracht-Yur pracował ostatnio równie ciężko jak wszyscy i powrót do normalnych obowiązków lekarza jednostki kurierskiej miał być dla niego czymś w rodzaju wypoczynku. Ponadto zdrowiejący Lioren chciał wreszcie pozbyć się kogoś, dla kogo był ostatnio tylko pacjentem. Tego wieczoru Lioren obszedł przed snem posterunki dyżurne przed izbą chorych. Tak naprawdę nie były nigdy potrzebne, bo żaden z tubylców nie próbował sprawdzić, co dzieje się na zewnątrz. Kapitan Williamson wolał jednak mieć pewność, że żaden ciekawski młodociany nie zacznie zwiedzać okrętu bez jego zgody. Następnego dnia Lioren miał wreszcie opuścić pokład i na własne oczy zobaczyć, jak wygląda obecnie sytuacja w terenie. Z niejaką dumą i zadowoleniem pomyślał, że będzie świadkiem ostatecznego uleczenia mieszkańców Cromsagu. Przed porannym odlotem poszedł jeszcze do izby chorych, aby zerknąć na pacjentów. Znalazł tylko martwe ciała i ściany spryskane krwią. Strażnik, który opanował już mdłości, zeznał, że do późna słyszał ze środka śpiewy i przytłumione zawodzenie, po których zapadła cisza. Sądził, że pacjenci usnęli. Oni jednak wymordowali się nawzajem w milczeniu… Po dokładniejszym sprawdzeniu okazało się, że ocalały jedynie dwie dziewczynki w wieku niemowlęcym. Lioren ciągle jeszcze nie pojmował, co właściwie zaszło, i skłonny był przypuszczać, że to chyba sen, a nie jawa, gdy głośnik na ścianie obok ożył, oznajmiając, że zgodnie z napływającymi zewsząd meldunkami do podobnych rzezi doszło dosłownie wszędzie. Rychło stało się oczywiste, że kapitan Lioren zgładził całą populację planety, którą miał uratować. ROZDZIAŁ PIĄTY Lioren skończył swą przemowę i na sali zapadła cisza. Wprawdzie wszyscy obecni znali ze szczegółami historię tego, co zdarzyło się na Cromsagu, ale relacja z pierwszej ręki wstrząsnęła większością. — Jestem jedyną osobą winną tej tragedii — powiedział. — Aby rozwiać wszelkie wątpliwości w tej sprawie, wzywam na świadka szefa patologii, Diagnostyka Thornnastora. Tralthańczyk podszedł na sześciu słoniowatych nogach do miejsca dla świadków. Jednym okiem spojrzał na przewodniczącego składu sędziowskiego, drugim na Liorena, trzecim na O’Marę, a czwartym na swoje notatki. Zaraz też zaczął przemowę, którą Dermod przerwał po paru minutach uniesieniem ręki. — Świadek nie musi wdawać się aż tak drobiazgowo w szczegóły kliniczne — powiedział. — Bez wątpienia mogą one być ciekawe dla innych lekarzy, jednak nie dla sądu. Proszę zrezygnować z medycznego żargonu i wyjaśnić w kilku słowach, dlaczego mieszkańcy Cromsagu zachowali się w taki sposób. Thornnastor tupnął dwiema nogami, co oznaczało zniecierpliwienie, obecni jednak w większości nie zrozumieli tego gestu. — Dobrze, wysoki sądzie — powiedział. Patolog wyjaśnił, że dzięki ostrożnemu podejściu do prób klinicznych testy na terenie Szpitala przeprowadzono dość wolno i sygnał z Vespasiana został odebrany na czas, aby zapobiec tragedii podobnej do tej, która rozegrała się na planecie. Wszyscy pacjenci z Cromsagu zostali umieszczeni w izolatkach, dział psychologii obcych zaś zdwoił wysiłki, aby skłonić ich wreszcie do współpracy. Pewne sukcesy osiągnięto jednak dopiero wówczas, gdy po długim namyśle zdecydowano się wyjawić chorym, co stało się na ich planecie, i uświadomić im, że poza nimi nie ocalał prawie nikt. Wtedy zaczęli mówić. Przeważał oczywiście żal, sporo było w ich słowach złości i potępienia, jednak w końcu zebrano materiał, który w połączeniu z wynikami badań archeologicznych pozwolił wreszcie wyjaśnić zagadkę. Zaraza pojawiła się zapewne niecały tysiąc lat temu, gdy mieszkańcy Cromsagu znali już loty atmosferyczne, a okres wojen mieli za sobą. Brak informacji o źródle wspomnianej choroby, wiadomo jednak, że jest przenoszona drogą płciową. Z początku nie stanowiła większego zagrożenia, jako że tubylcy zwykli tworzyć wieloletnie związki i byli sobie wierni. Niektórzy bardziej dalekowzroczni Cromsagianie dostrzegli zagrożenie i zaproponowali utworzenie enklaw wolnych od zarazy, jednak powstawanie związków opierało się na emocjonalnej atrakcyjności i trudno było wyznaczać tu sztywne reguły. W ten sposób po kolejnych trzystu latach chora była już cała planeta. Wirus tymczasem zmutował, stając się bardziej niebezpieczny. Średnia długość życia populacji znacznie spadła, śmierć w wieku średnim stawała się zjawiskiem coraz powszechniejszym. Miejscowi medycy próbowali walczyć z zarazą, jednak bez skutku. Pod koniec ubiegłego stulecia cywilizacja Cromsagu cofnęła się do poziomu prostych technologii, tracąc praktycznie szansę na odrodzenie. Mało kto przeżywał więcej niż dziesięć lat po osiągnięciu dojrzałości. Cala rasa stanęła przed groźbą wyginięcia, co było spowodowane szczególnym wpływem zarazy na poziom przyrostu naturalnego. — Dysponujemy już pełnym obrazem choroby i wszelkich jej objawów, teraz więc ograniczę się do najważniejszych kwestii — powiedział Thornnastor. — Najbardziej widocznym objawem są przebarwienia skóry, które zniechęcały do siebie partnerów, jednak nie to było najważniejsze. Nawet jeśli oboje mieli skórę bez skazy, ich system wydzielania wewnętrznego ulegał degeneracji, tak że akt płciowy stawał się niemożliwy bez wcześniejszej stymulacji silnymi bodźcami emocjonalnymi. Patolog przerwał na chwilę, jakby musiał przygotować niespiesznie dalszą część wypowiedzi. — Podejmowano różne wysiłki, aby zaradzić temu problemowi. Sięgano po substancje narkotyczne uzyskiwane z różnych roślin, w nadziei, że pozwoli to na pobudzenie zmysłów. Metoda okazała się jednak nieskuteczna, a dalszych prób tego rodzaju poniechano z powodu skutków ubocznych przyjmowania halucynogenów, jak uzależnienia, śmierć z przedawkowania i deformacje dzieci rodziców, którzy zażywali podobne środki. Ostatecznie wypracowano rozwiązanie, które nie miało nic wspólnego z medycyną i oznaczało poważny regres całej kultury. Cromsagianie ruszyli na wojnę… Nie walczyli o zdobycze terytorialne ani wpływy polityczne czy handlowe. Nie próbowali też walki na odległość z wykorzystaniem machin bojowych czy jakiegokolwiek oręża. Co więcej, nie zależało im wcale na unicestwieniu przeciwnika, który mógł być członkiem ich rodziny albo przyjacielem. Nie było też w tej wojnie żadnych stron, gdyż wszyscy walczyli ze wszystkimi, często jeden na jednego. Chodziło tylko o jedno — o jak najsilniejsze doznania w rodzaju lęku i bólu, ale bez zabijania kogokolwiek. Pobici czy ranni przeciwnicy nie przejawiali wobec siebie żadnej wrogości, nawet jeśli chwilę wcześniej walczyli na śmierć i życie. Często zostawali w miejscu, gdzie padli, z nadzieją, że dojdą do siebie i będą mogli wznowić zmagania. Życie było na Cromsagu szczególnie cennym darem. Inaczej nie podejmowano by tak desperackich prób, aby zapobiec wymarciu rasy. Poszukiwano szczególnie silnych bodźców, które pobudzały układ wydzielania wewnętrznego na tyle, że upośledzona przez chorobę aktywność osobnika zbliżała się na jakiś czas do normalnego poziomu, umożliwiając czynności prokreacyjne. Jednak mimo wielkich ofiar śmiertelność rosła, a przyrost naturalny malał. W końcu wszyscy Cromsagianie przenieśli się na jeden kontynent, aby zachować wspólnym wysiłkiem to, co jeszcze zostało z ich cywilizacji, i aby nie byli zmuszeni szukać przeciwników zbyt daleko. To, co odnaleziono podczas wykopalisk, potwierdza, iż wcześniej nie byli wojowniczą rasą. Zmieniła to dopiero choroba. W chwili, gdy znalazł ich Tenelphi, praktyka nieustannych zmagań była już trwale wpisana w ich kulturę. Wprawdzie decyzja o rozpoczęciu leczenia została podjęta zgodnie z najlepszą wiedzą medyczną, jednak przy braku informacji o kulturowych skutkach epidemii trudno było przewidzieć skutki kuracji — powiedział Thornnastor. — Wraz z psychologiem O’Marą przypuszczamy, że podleczeni Gromsagianie mogli zdawać sobie w jakimś stopniu sprawę z tego, że jako istoty zdrowe i silne nie będą potrzebowali dodatkowej stymulacji dla osiągnięcia pobudzenia seksualnego. Jednak zwyczaj stanowił inaczej. Potrzeba biologiczna wyewoluowała z czasem w kulturowy imperatyw, zgodnie z którym akt płciowy musiał zostać poprzedzony walką. Tymczasem im lepsza była ich kondycja, tym częściej myśleli o prokreacji. U wielu, szczególnie młodych, którzy nagle osiągnęli spóźnioną dojrzałość, przełożyło się to na nieodpartą potrzebę walki. Ostatnim czynnikiem, który przesądził o tragedii, było to, że prawie cała populacja została już wyleczona. Byli silniejsi niż kiedykolwiek od czasu pojawienia się zarazy. Wcześniej walczyli ostatkiem sił, teraz mieli więcej energii. Na dodatek dobre samopoczucie zmniejszyło ich lęk przed bólem i śmiercią, nie potrafili prawidłowo oszacować swoich nowych możliwości i szkód, które mogli wyrządzić równie sprawnemu przeciwnikowi. W efekcie pozabijali się nawzajem, chociaż wcale do tego nie dążyli. Przy życiu zostały tylko dzieci. Takie były rzeczywiste przyczyny tragedii na Cromsagu — zakończył Thornnastor. Znowu zapadła cisza przerywana jedynie cichym bulgotem systemów chłodzących obecnego na sali SNLU. Przypominało to tarlańską Chwilę Milczenia, którą żegnano przyjaciół. Tyle że tym razem chodziło o mieszkańców całej planety… Przez dłuższy czas nikt nie ośmielił się odezwać. — Z całym szacunkiem dla wysokiego sądu — powiedział nagle Lioren. — Składam wniosek, aby zakończyć proces w tej chwili. Jestem bez wątpienia winien wymordowania całej rasy. Żądam kary śmierci. Nim Lioren skończył mówić, O’Mara już stał za swoim pulpitem. — Obrona chciałaby skorygować jedno ze stwierdzeń oskarżenia — powiedział. — Z całą mocą podkreślam, że kapitan Lioren nie dopuścił się czynu, o który siebie oskarża. Gdy doszło do tragedii, zareagował szybko i prawidłowo, ostrzegając Szpital przed zagrożeniem i ratując osierocone dzieci tubylców oraz rannych, mimo że jego ludzie zostali całkowicie zaskoczeni. Zaskoczeni do tego stopnia, iż nie zdążyli nawet sięgnąć po gaz obezwładniający. W tym momencie zachowanie kapitana Liorena było wręcz wzorowe, czego nie poprę wprawdzie zeznaniami świadków, jednak dowody przedstawione przed sądem na Tarli mówią same za siebie… — Te dowody nie są przedmiotem niniejszej sprawy — przerwał mu Lioren. — Nie mają dla niej żadnego znaczenia. — Dzięki natychmiastowemu działaniu kapitana Liorena pozostali przy życiu Cromsagianie zostali od siebie odseparowani, zanim zaczęli przejawiać agresję. Uratowano też dzieci, zarówno tutaj, jak i na Cromsagu. Łącznie ocalono trzydzieści siedem osób dorosłych i dwieście osiemdziesiąt troje dzieci. Rozkład płci jest w tych grupach niemal równy, można więc przyjąć, że za jakiś czas Cromsag ponownie zostanie zasiedlony, oczywiście z pomocą specjalistów, którzy zajmą się odpowiednią reedukacją i zniwelowaniem wspomnianego uwarunkowania kulturowego. Teraz, gdy udało się już zwalczyć epidemię, Cromsagianie będą pokojowym i twórczym społeczeństwem. Wszystko to nie zmienia faktu, że oskarżony czuje się winny dopuszczenia do takiej sytuacji. Gdyby było inaczej, nie nalegałby na obecny proces. Sądzę, że to samo poczucie winy, które skłoniło go do ponownego stanięcia przed sądem, jest przyczyną żądania najwyższego wymiaru kary i powoduje, iż zatraca on zdolność postrzegania całej sprawy obiektywnie, we właściwych proporcjach. Jako psycholog współczuję mu i rozumiem pragnienie ucieczki od brzemienia winy. Zapewne jednak nie trzeba przypominać wysokiemu sądowi, że wśród sześćdziesięciu pięciu inteligentnych gatunków zrzeszonych obecnie w Federacji nie ma ani jednego, który uznawałby fizyczną likwidację jednostki w majestacie prawa. — Ma pan rację, majorze O’Mara — powiedział Dermod. — Nie musi pan nam tego przypominać. Proszę zatem nie marnować czasu i przejść do rzeczy. O’Mara lekko poczerwieniał na twarzy. — Cromsagianom nie grozi już wyginięcie, przetrwają jako rasa. Kapitan Lioren jest zatem winny tylko wyolbrzymiania swojej winy. Liorena ogarnęły jednocześnie rozpacz, złość i głęboki strach. Nie spuszczając jednego oka z O’Mary, pozostałe skierował na skład sędziowski. Dopiero po chwili zdołał się opanować i zabrać głos. — Ta przesada, która nie zniekształca w znaczącym stopniu stanu faktycznego, była celowa. Pragnąłem w ten sposób podkreślić skalę mojej winy. Popełniłem błąd w sztuce i nie muszę chyba przypominać majorowi O’Marze, że za błędy lekarza płacą życiem albo zdrowiem jego pacjenci. Konsekwencją tego musi być co najmniej zawodowa śmierć lekarza, który dopuścił się poważnych zaniedbań. Moje zaniedbania były bardziej niż poważne. Były wręcz bezprecedensowe — powiedział, żałując, że translator najpewniej nie odda pobrzmiewającej w jego głosie rozpaczy. — To, że inni byli podobnie zaskoczeni zdarzeniami na Cronisagu, nie jest żadnym usprawiedliwieniem, podobnie jak pozbawione podstaw są sugestie obrony umniejszające rolę, jaką odegrałem, dopuszczając do tragedii. Ja nie powinienem dać się zaskoczyć. Miałem wszystkie dane pod ręką, ale zaślepiony przez dumę i chorą ambicję nie potrafiłem ich odczytać. Zależało mi przede wszystkim na odniesieniu błyskotliwego sukcesu, który potwierdziłby moją zawodową reputację. Nie okazałem się dobrym obserwatorem, z przyczyn osobistych nie wysłuchałem rozmowy pacjentów podczas obrzędu inicjacji. Gdybym to zrobił, dowiedziałbym się, co ma nastąpić. Zlekceważyłem też wskazówki przełożonych, którzy zalecali ostrożność… — Ambicja, duma i brak cierpliwości to nie zbrodnia — powiedział O’Mara, zrywając się na równe nogi. — Owszem, mamy do czynienia z pewnym zaniedbaniem zawodowym, do którego sąd musi się odnieść, jednak nie można… — Sąd nie pozwoli, aby ktokolwiek dyktował mu właściwe postępowanie w tej sprawie — przerwał mu Dermod. — Nie życzy sobie też, aby ktokolwiek zabierał glos nieproszony. Proszę usiąść, majorze. Kapitanie Lioren, słuchamy. Lioren poczuł się nagle zagubiony i przerażony, tak że cała przygotowana wcześniej mowa wyparowała mu z pamięci. Zbierał myśli, aby powiedzieć cokolwiek. — Nie mam już wiele do dodania. Jestem winien wielkiego zła. Sprowadziłem zagładę na tysiące istot i nie zasługuję na dalsze życie. Proszę wysoki sąd o okazanie miłosierdzia i skazanie mnie na śmierć. O’Mara znowu wstał. — Rozumiem, że w tym przypadku ostatnie słowo należy do oskarżyciela, jednak z całym szacunkiem, wysoki sądzie, złożyłem wcześniej pewien dokument, którego nie miałem szansy przedstawić w tej sali. — Pana pismo zostało przeczytane — odparł Dermod. — Jego kopię przekazano oskarżonemu, który z oczywistych powodów nie zgodził się na jego publiczne przedstawienie. Co do spraw proceduralnych zaś, przypominam, że to ja będę miał ostatnie słowo. Proszę usiąść, majorze. Sąd naradzi się przed wydaniem wyroku. Wokół składu sędziowskiego pojawiła się szarawa osłona pola ciszy. Publiczność też zastygła w milczącym oczekiwaniu. Większość patrzyła na Liorena, który w odległym kącie sali dostrzegł Priliclę. Chociaż był dość daleko, drżał jak liść. Tym razem jednak kapitan nie był w stanie kontrolować swoich emocji. Ile razy wspominał słowa O’Mary wypowiedziane na sali sądowej, ogarniały go rozpacz i złość tak silne, że po raz pierwszy miał ochotę naprawdę kogoś zabić. O’Mara dostrzegł kierowane w jego stronę spojrzenie jednego oka i lekko poruszył głową. Nie był empatą, ale psychologiem na tyle dobrym, że na pewno potrafił odgadnąć myśli oskarżonego. Nagle pole zniknęło i Dermod pochylił się w fotelu. — Zanim ogłosimy wyrok, sąd musi zasięgnąć opinii biegłego — powiedział, spoglądając na O’Marę. — Majorze, czy jeśli zamiast kary śmierci sąd wymierzy karę pozbawienia albo ograniczenia wolności, nie doprowadzi to do rychłej śmierci kapitana Liorena? O’Mara wstał. — Moim zdaniem, jako specjalisty, który obserwował oskarżonego podczas praktyki i badał jego zachowanie po zdarzeniu na Cromsagu, nie powinno do tego dojść — powiedział, patrząc raczej na Liorena niż na sędziów. — Kapitan jest osobą o wysokim morale i uznałby za niehonorową podobną ucieczkę przed skutkami nawet bardzo surowego, ale prawomocnego wyroku. Niemniej, jeśli mi wolno, osobiście wolałbym mówić nie tyle o ograniczeniu wolności, co kojarzy się z uwięzieniem, ile raczej o skierowaniu na terapię. Podsumowując, uważam, że chociaż oskarżony nie jest zdolny do popełnienia samobójstwa, byłby wdzięczny, gdyby wysoki sąd wyręczył go w tym zadaniu. — Dziękuję, majorze — powiedział Dermod i zwrócił się do Liorena. — Chirurgu kapitanie Lioren, sąd zdecydował o podtrzymaniu wcześniejszych wyroków wydanych na Tarli przez sąd cywilny i sąd koleżeński. Uznaje pana winnym poważnego błędu w sztuce medycznej, który doprowadził do tragedii. Nie zamierzamy jednak rezygnować z zasad, które od trzystu lat przyświecają praktyce sądowej Federacji, ani marnować życia kogoś, kto może się jeszcze odnaleźć po terapii. Nie skażemy pana zatem na śmierć, której pan tak pragnie. Zamiast tego zostaje pan skazany na dwa lata przymusowej terapii. Zostaje pan też pozbawiony swojego stopnia w Korpusie oraz tytułu lekarskiego. Przez dwa lata nie będzie pan mógł opuścić tego Szpitala, który na szczęście jest dość duży, aby znalazł pan tu dla siebie odpowiednie miejsce. Z oczywistych powodów nie będzie panu też wolno zbliżać się do oddziału Cromsagian. Będzie pan pozostawał pod opieką naczelnego psychologa O’Mary. Liczymy na to, że z jego pomocą zdoła pan przez ten czas odzyskać wiarę w siebie na tyle, aby od nowa zacząć karierę zawodową. Jednocześnie sąd wyraża swoje współczucie wobec pana, ekskapitanie i ekschirurgu Lioren, i życzy panu wszystkiego najlepszego. ROZDZIAŁ SZÓSTY Lioren stał na wolnym kawałku podłogi przed biurkiem O’Mary. Z trzech stron otaczały go dziwne meble służące jako siedziska dla przedstawicieli rozmaitych ras nawiedzających ten gabinet. Wszystkimi czterema oczami spoglądał na psychologa. Wyrok był jednoznaczny i nie istniała żadna siła zdolna go zmienić, dlatego też Lioren darzył obecnie krępą postać z szarawymi włosami na głowie i oczami, które nigdy nie spoglądały w bok, taką nienawiścią, jakiej nie odczuwał dotąd nigdy i wobec nikogo. Nie sądził wcześniej, że może być zdolny do podobnych emocji. — Sympatia wobec mojej osoby nie jest na szczęście warunkiem powodzenia terapii — powiedział O’Mara, jakby czytał Liorenowi w myślach. — W przeciwnym razie Szpital już dawno zostałby bez personelu. Wziąłem na siebie odpowiedzialność za pana. Czytał pan dokument, który przedstawiłem sądowi, wie pan zatem, dlaczego się na to zdecydowałem. Czy muszę coś wyjaśniać? O’Mara dowodził, że podstawową przyczyną tego, co zdarzyło się na Cromsagu, były pewne wady charakteru Liorena, które powinny zostać wykryte i usunięte podczas wcześniejszego stażu w Szpitalu. Ich przeoczenie było błędem popełnionym przez wydział, którego O’Mara był szefem. Niemniej, ponieważ Szpital nie był placówką psychiatryczną, Liorenowi należało nadać status nie tyle pacjenta, ile stażysty, który nie zaliczył poprzedniego cyklu szkolenia z kontaktów z przedstawicielami innych ras, i oddać pod nadzór naczelnego psychologa. W ten sposób, mimo dużego doświadczenia lekarskiego, miałby mniej do powiedzenia niż wykwalifikowana pielęgniarka. — Nie — odparł Lioren. — Dobrze. Nie lubię marnować czasu. Ani ludzi. Obecnie nie mam dla pana żadnych konkretnych poleceń. Może się pan swobodnie poruszać po Szpitalu, do czego zresztą pana zachęcam. Z początku otrzyma pan eskortę któregoś z moich asystentów. Gdyby było to dla pana zbyt krępujące albo denerwujące, będzie pan mógł zająć się pracą biurową. W ten sposób pozna pan pracowników naszego działu i naszą pracę. Będzie pan miał dostęp do większości danych. Gdyby w trakcie ich studiowania trafił pan na cokolwiek niepokojącego w rodzaju nietypowych reakcji na innych członków personelu, dziwnych zachowań albo spadku zawodowej odpowiedzialności, będzie mi pan o tym meldował. Wcześniej proszę przedstawić sprawę komuś z działu, aby upewnić się, że rzeczywiście warta jest mojej uwagi. Proszę przy tym nie zapominać, że z wyjątkiem najciężej chorych wszyscy w Szpitalu znają pańską historię. Wielu będzie zadawało pytania, zwykle uprzejme i przemyślane, chyba że trafi pan na Kelgian, którzy nie wiedzą, co to uprzejmość. Będą też oferować panu pomoc i przekazywać wyrazy współczucia albo sympatii. O’Mara przerwał na chwilę i podjął przemowę już spokojniejszym głosem. — Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby panu pomóc. Wiem, że obecnie pan cierpi i ciągle nie może uporać się z poczuciem winy większym niż zapewne wszystko, co spotkałem dotąd w literaturze przedmiotu czy wieloletniej praktyce. Zapewne każdy, oprócz pana, zginąłby już dawno przytłoczony podobnym ciężarem. Jestem pod wrażeniem pańskich umiejętności kontrolowania emocji, przeraża mnie jednak poziom odczuwanej przez pana obecnie frustracji. Zrobię, co się da, aby panu w tym ulżyć. Zapewne nikt tutaj nie jest zdolny pana zrozumieć w podobnym stopniu jak ja. Niemniej zrozumienie i współczucie to tylko półśrodki, które łagodzą objawy, a nie leczą samej choroby. Dlatego mówię panu o tym teraz po raz pierwszy i ostatni. Od tej chwili będę wymagał posłuszeństwa i wypełniania wszystkich, nawet nudnych zadań. Nikt już nie będzie tu panu współczuł. Rozumie mnie pan? — Rozumiem, że mam schować dumę i ponieść karę, na którą zasłużyłem. O’Mara wydał nieprzetłumaczalny dźwięk. — Skoro pan tak uważa. Gdy zmieni pan zdanie i zacznie przypuszczać, że być może wcale pan na to nie zasłużył, będzie to oznaczać początek zdrowienia. Teraz przedstawię pana reszcie naszego personelu. Zgodnie z tym, co powiedział O’Mara, praca była dość monotonna, chociaż przez kilka pierwszych tygodni ciągle zbyt nowa dla Liorena, aby miał czas się nudzić. Poza okresami snu czy odpoczynku oraz przerwami na posiłki nie opuszczał biura. Mózg był w tym czasie najbardziej eksploatowanym ze wszystkich jego organów. Zaangażowanie w nowe obowiązki i rzetelność, z jaką je wypełniał, spotkały się z pochwałami ze strony porucznika Braithwaite’a oraz stażystki Cha Thrat. Jednak nie ze strony O’Mary. Jak szybko mu wyjaśniono, naczelny psycholog nigdy nikogo nie chwalił. Podobno dlatego, że jego zadaniem było upuszczanie pary, a nie rozpalanie pod kotłem. Lioren nie rozumiał tego wyjaśnienia, nie miało ono żadnego klinicznego uzasadnienia i było wątpliwe semantycznie. Ostatecznie uznał, że musiało chodzić o coś, co Ziemianie nazywali żartem. Był coraz bardziej ciekaw dwójki swoich współpracowników, jednak żadne z trojga nie miało dostępu do akt pozostałych, sami zaś nigdy nie poruszali tematów prywatnych, o nic nie pytali i sami nie odpowiadali na podobne pytania. Może była to niepisana zasada, a może O’Mara nakazał ostrożność w kontaktach z Liorenem, pewnego dnia jednak okazało się, że cokolwiek to było, nie obowiązywało poza pomieszczeniami służbowymi. — Powinieneś odejść na chwilę od ekranu, Lioren — powiedziała Sommaradvanka, szykując się do wyjścia na południowy posiłek. — Ile można siedzieć nad raportami Cresk-Sara. Pora naładować akumulatory. Lioren zawahał się. Nie był pewien, czy ma ochotę na spacer zatłoczonymi korytarzami i wizytę w równie tłocznej stołówce ciepłokrwistych tlenodysznych. — Komputer kateringu został zaprogramowany na dania tarlańskiej kuchni — dodała Cha, zanim zdążył odpowiedzieć. — Wszystko syntetyczne, ale na pewno lepsze niż ta papka z naszych automatów. Pewnie teraz jest urażony, że jedyny Tarlanin obecny w Szpitalu nie raczył nawet spróbować jego kuchni. Może przejdziesz się jednak, aby go uszczęśliwić? Cha musiała wiedzieć tak samo dobrze jak on, że komputery nie znały podobnych odczuć. Możliwe zatem, że był to sommaradvański żart. — Przejdę się. — Ja też — odezwał się Braithwaite. Lioren po raz pierwszy był świadkiem pozostawiania biura bez jakiegokolwiek nadzoru i zastanowił się nawet, czy nie ryzykują w ten sposób krytyki ze strony O’Mary. Jednak zachowanie współpracowników, którzy w uprzejmy, ale zdecydowany sposób zniechęcali po drodze każdego, kto chciałby na chwilę go zatrzymać i porozmawiać, sugerował, że działali w porozumieniu z naczelnym psychologiem. W stołówce szybko znaleźli trzy miejsca przy stole przeznaczonym dla Melfian i usadzili Liorena między sobą. Poza nimi siedziały tam trzy Kelgianki, które w bezceremonialny sposób rozprawiały o wadach niewymienionej z imienia siostry oddziałowej. Tym razem trudno było uniknąć rozmowy, szczególnie w przypadku tak dociekliwych z natury współbiesiadników. — Jestem siostra Tarsedth — odezwała się jedna z Kelgianek, zwracając stożkowatą głowę w stronę Liorena. — Twoja sommaradvańska przyjaciółka zna mnie dobrze, bo razem odbywałyśmy staż, jednak nie wiem, czy mnie poznaje, bo zawsze utrzymywała, że nie odróżnia Kelgian. Ale to z tobą chciałam zamienić kilka słów, kapitanie Lioren. Jak się czujesz? Czy twoje poczucie winy nie powoduje dolegliwości psychosomatycznych? Jaką terapię zaproponował ci O’Mara? Czy jest skuteczna? Jeśli nie jest, czy mogłabym ci jakoś pomóc? Braithwaite wydał nagle serię urywanych dźwięków i poczerwieniał na twarzy. Tarsedth tylko spojrzała na niego przelotnie. — Ludziom często zdarza się coś takiego. Ich drogi oddechowe połączone są w górnym odcinku z przewodem pokarmowym. Pod względem anatomicznym Ziemianie nie należą do szczególnie udanych tworów przyrody. Lioren skoncentrował się przede wszystkim na Kelgiance. Pytania, które zadała, trącały bolesne struny, jednak sama siostra Tarsedth była pod względem anatomicznym wręcz piękna. Należała do grupy DBLF, miała długie, cylindryczne ciało pokryte falującą energicznie srebrzystą sierścią. Zdawać by się mogło, że wiatr targa nieustannie jej gładkimi włosami, co jednak miało swoje znaczenie. Właśnie dlatego Kelgianie nie zwykli owijać niczego w bawełnę. Organy mowy tych istot nie były zbyt dobrze rozwinięte, dlatego też brakowało im zdolności modulowania mowy. Kompensowali to falowaniem sierści, która spontanicznie i w niekontrolowany sposób odzwierciedlała ich emocje. Z tego powodu obca była im sztuka dyplomacji, nie wiedzieli, co to poczucie taktu czy nawet zwykła uprzejmość. Zawsze mówili dokładnie to, co myśleli. Inne postępowanie mijałoby się z celem, skoro sierść i tak wszystko zdradzała. Słowne podchody praktykowane przez wiele innych gatunków często irytowały Kelgian. — Nie czuję się najlepiej — odpowiedział Lioren. — Jednak bardziej w znaczeniu psychicznym niż fizycznym. Nie wiem jeszcze, na czym dokładnie polega terapia przewidziana przez O’Marę, jednak fakt, że właśnie po raz pierwszy zdecydowałem się odwiedzić stołówkę, wskazuje na to, że chyba zaczyna ona działać albo też mój stan poprawia się niezależnie od niej. Jeśli twoje pytanie wynikło nie tylko ze zwykłej ciekawości i oferta pomocy złożona została na poważnie, sądzę, że powinnaś zwrócić się z nią do naczelnego psychologa, który lepiej niż ja mógłby ocenić jej przydatność. — Zgłupiałeś? — spytała Kelgianka, jeżąc włos. — Nie śmiałabym zadać mu podobnego pytania. Wyrwałby mi wszystkie kudły. — I to bez znieczulenia — powiedziała Cha, gdy Tarsedth odchodziła od stołu. Brzęczyk podajnika, z którego zjeżdżały już ich tace, zagłuszył odpowiedź Kelgianki. — Więc to jest tarlańskie jedzenie — mruknął Braithwaite i czym prędzej odwrócił wzrok od talerza Liorena. Wprawdzie Ziemianie rzeczywiście używali tego samego otworu ciała zarówno do jedzenia, jak i do wydawania dźwięków, ale Braithwaite nie przerwał rozmowy z Cha. Z konieczności w ich dialogu zdarzały się jednak przerwy, które Lioren mógłby wykorzystać. Oboje czynili wyraźnie co w ich mocy, aby odwrócić jego uwagę od sąsiednich stolików, skąd nieustannie śledziły go najrozmaitsze, ale uważne narządy wzroku. Niemniej w przypadku istoty, która musiała podjąć świadomy wysiłek, aby nie spoglądać równocześnie we wszystkich kierunkach, podobne starania były skazane na niepowodzenie. Lioren zrozumiał, że jego psychoterapia nie będzie należeć do szczególnie łagodnych. Wiedział, że Cha i Braithwaite zostali w pełni wprowadzeni w jego sprawę, starali się jednak skłonić go do opowiedzenia wszystkiego, jakby zależało im na jego wynurzeniach na temat bieżących odczuć i tego, jak postrzegał nastawienie otoczenia. W tym celu co chwilę sięgali do własnych wspomnień i, niby w zaufaniu, wyrażali różne opinie na temat własnej pracy, O’Mary oraz innych istot z personelu Szpitala, z którymi mieli miłe albo i niemiłe doświadczenia. Zapewne mieli nadzieje, że Lioren podejmie ten temat. On jednak tylko słuchał i nie odzywał się, chyba że odpowiadał na pytania zadawane mu wprost przez współpracowników albo innych, którzy podchodzili do ich stolika. Po Kelgiance zagadnął go potężny, sześcionogi Hudlarianin, z ciałem pokrytym świeżą warstwą substancji odżywczej i małą plakietką informującą, że jest pielęgniarzem stażystą. Lioren podziękował mu uprzejmie za wyrazy serdeczności. Podobnie odpowiedział Ziemianinowi nazwiskiem Timmins, który nosił mundur Kontrolera z naszywkami działu eksploatacji i spytał, czy kabina mieszkalna Liorena została właściwie urządzona. Dodał, że jeśli cokolwiek byłoby nie w porządku, jego dział postara się spełnić każde życzenie gościa. Potem przystanął przy nich Melfianin z obszytą złotem opaską starszego lekarza. Powiedział, że cieszy się ze spotkania z Tarlaninem i chętnie dłużej by z nim porozmawiał, ale nie teraz, gdyż spieszy się na oddział chirurgii ELNT. Lioren odparł, że będzie regularnie zaglądał do stołówki i na pewno trafi się jeszcze okazja do rozmowy. Ta odpowiedź chyba ucieszyła Cha i Braithwaite’a. Gdy Melfianin odszedł, kontynuowali rozmowę, do której Lioren nadal nie próbował się włączyć. Gdyby jednak miał się odezwać, musiałby wyjawić przede wszystkim, że swoje poczucie winy uważał za element wymierzonej mu kary. Nie przypuszczał, aby pozytywnie przyjęli coś takiego. Jak się okazało, ludzie O’Mary mogli poruszać się swobodnie po całym Szpitalu i pytać o wszystko, o ile tylko nie przeszkadzało to nikomu w wypełnianiu obowiązków. Wszyscy byli wobec nich równi, począwszy od stażystów czy techników, a na stawianych czasem na równi z bogami Diagnostykach skończywszy. Nie było nic dziwnego w tym, że prawo do interesowania się nawet najbardziej prywatnymi sprawami personelu i pacjentów nie zjednywało im przyjaciół. Liorena nadal jednak zastanawiało, wedle jakiego klucza zostali dobrani jego współpracownicy. Coraz bardziej upewniał się, że nie decydowały o tym ich kwalifikacje zawodowe. O’Mara pojawił się w Szpitalu jeszcze w trakcie jego budowy. Był wtedy jednym z inżynierów, ale jego zachowanie wobec innych pracowników, jak i pacjentów, sprawiło, że mianowano go majorem i zatrudniono jako naczelnego psychologa. Nie można było sprawdzić, o co dokładnie chodziło, ponieważ akta O’Mary nie były dostępne. Lioren słyszał też pogłoski, że podobno psycholog opiekował się kiedyś małym osieroconym Hudlarianinem i wyleczył go bez całej maszynerii pielęgniarskiej i tłumacza, co jednak wydawało się historią mało prawdopodobną. Z różnych zasłyszanych wzmianek wynikało, że Braithwaite rozpoczął karierę w dziale kontaktów Korpusu, gdzie uznano go z początku za obiecujący nabytek, nawet jeśli nazbyt skłonny do dyskusji z przełożonymi. Był w pełni oddany pracy i rozważny, miał jednak w zwyczaju polegać na swojej intuicji, która wprawdzie rzadko go zawodziła, ale zawsze przyprawiała jego przełożonych o ból głowy. Gdy trafił na Keran, gdzie rządy sprawowali konserwatywni kapłani, doprowadził do zamieszek na tle religijnym, aby wymusić rozpoczęcie procedury kontaktu. Wielu tubylców wówczas zginęło lub odniosło rany. Został potem ukarany przeniesieniem do pracy w administracji, która nie dawała mu satysfakcji. Jego kolejni przełożeni także nie byli z niego zadowoleni. Przez krótki czas pełnił funkcję programisty w szpitalnym centrum translatorskim, aż przy kolejnej próbie poprawienia programu tłumaczącego zawiesił na kilka godzin główny komputer, pozbawiając całą rzeszę piszczących, szczekających i warczących istot szans na porozumienie. Pułkownik Skempton nie docenił jego wysiłków i zamierzał już wydalić Braithwaite’a ze Szpitala ze skierowaniem na najodleglejszą placówkę Korpusu, gdy O’Mara zainterweniował na jego korzyść. Kariera Cha Thrat również obfitowała w różne dziwne sytuacje, zarówno na gruncie zawodowym, jak i osobistym. Do Szpitala trafiła jako pierwsza i jak dotąd jedyna żeńska przedstawicielka swojej rasy. Wśród Sommaradvan wojownikami-lekarzami bywali tylko mężczyźni. Lioren nie był pewien, co oznacza ten tytuł, faktem jednak było, że Cha udzieliła skutecznej pomocy przedstawicielowi obcego gatunku, Ziemianinowi z Korpusu, który odniósł poważne obrażenia podczas katastrofy ślizgacza. Korpus docenił jej umiejętności i zaproponował staż w wielośrodowiskowym Szpitalu Kosmicznym Sektora Dwunastego. Cha zgodziła się, gdyż na jej planecie kwalifikacje zawodowe zawsze były mniej ważne od pici. Szybko okazało się jednak, że sommaradvańskie podejście do praktyki lekarskiej różni się od tego, z którym spotkała się w Szpitalu. Cha nie mówiła szczegółowo o swoich kłopotach, raz tylko wspomniała, że starczy spytać pierwszą napotkaną pielęgniarkę, aby usłyszeć wszystko na ten temat, a nawet więcej. Z pogłosek Lioren wywnioskował, iż Cha skłonna była do częstego podejmowania samodzielnych decyzji, które okazywały się na dodatek właściwsze niż zalecenia bezpośrednich przełożonych. Po ostatnim z takich incydentów, w którym straciła przejściowo jedną z kończyn, żaden oddział nie chciał jej przyjąć. Podobnie jak jej kolega, została wówczas przeniesiona do działu utrzymania. Gdy i tam doszło do spowodowanego sytuacją kliniczną aktu niesubordynacji i Cha miała zostać usunięta ze Szpitala, ponownie zjawił się O’Mara i wziął ją do siebie. Im dłużej trwała ta rozmowa, tym większą sympatię Lioren odczuwał do obu tych istot. Podobnie jak on, wiele wycierpieli przez zbyt bystre umysły i przywiązanie do własnego zdania. Ich przewiny nie były oczywiście porównywalne ze zbrodnią Liorena, jednak zdawkowy sposób, w jaki o nich wspominali, miał chyba coś sugerować. Może pragnęli lepiej zapoznać go ze statusem psychologii w Szpitalu? Albo wyznając swoje własne winy, próbowali mu pomóc? Nie był pewien, ponieważ w odróżnieniu od niego nie ujawniali związanych z tymi incydentami odczuć. Mówili wiele, może za wiele, ale akurat nie o tym. Zaniepokoił się nawet, że być może w ogóle nie uważali się za winnych czegokolwiek, ale po chwili odrzucił tę myśl jako nieprawdopodobna. Nie można zapomnieć o przewinach, tak samo jak nie zapomina się nazwiska. — Nie jesz ani nie rozmawiasz z nami — powiedział nagle Braithwaite. — Chcesz wrócić do biura? — Nie, nie od razu — odparł Lioren. — Rozumiem już, że wizyta w stołówce była rodzajem testu. Tutaj możecie lepiej obserwować moje zachowania. Test obejmuje zapewne również rozmowę, w trakcie której mówicie mi sporo o sobie, chociaż o nic nie pytałem. Poruszacie nawet sprawy osobiste, którymi nieuprzejmie byłoby się interesować. W końcu jednak chciałbym was o coś spytać. Do jakich konkluzji doszliście? Braithwaite nie odezwał się, tylko ledwo widocznie skinął na Cha. — Jak już wiesz, jestem chirurgiem-wojownikiem, któremu nie wolno praktykować we własnym świecie. Nie zostałam jeszcze magiem, brak moim staraniom subtelności, jak sam zresztą przed chwilą stwierdziłeś. Istnieje zatem ryzyko, że moje obserwacje, podobnie jak i wnioski, mogą nie być trafne. Niemniej odnotowałam, iż moje zaklęcie mające na celu wyprowadzenie cię do ludzi nie okazało się w pełni skuteczne, gdyż pozostałeś emocjonalnie obojętny wobec wszystkich, z którymi rozmawiałeś. Nie udało się także nakłonić cię to większej swobody w okazywaniu uczuć. Wniosek zaś… W przyszłości powinieneś przychodzić tu sam, chyba że nasza obecność będzie wskazana ze względów towarzyskich. Towarzyskich, nie terapeutycznych. Braithwaite pokiwał głową, co u Ziemian oznaczało milczące przytaknięcie. — A jakie są twoje wrażenia, Lioren? — spytał. — W końcu byłeś uczestnikiem tego testu. Powiedz, proszę, chociażby tak szczerze, jak robią to Kelgianie. Nie musisz nas oszczędzać. Lioren milczał przez chwile. — Zastanowiło mnie, dlaczego przy obecnym poziomie rozwoju medycyny i techniki Cha pragnie zostać magiem. Dziwi mnie także, dlaczego przywiązujecie taką wagę do osobistych informacji, które mi przekazaliście. Nie chciałbym nikogo obrazić, ale… czy wynika z tego, że naczelny psycholog zatrudnia wyłącznie osoby nieprzystosowane, które przeszły w swoim życiu szereg poważnych zaburzeń emocjonalnych? Jego współpracownicy wydali długie serie nieprzetłumaczalnych dźwięków. — Dokładnie — powiedział Braithwaite. ROZDZIAŁ SIÓDMY Lioren nigdy jeszcze nie otrzymał tak ogólnych instrukcji, zwłaszcza od O’Mary, który cieszył się reputacją osoby o wybitnie analitycznym umyśle. Nie po raz pierwszy Lioren zastanowił się, czy odpowiadający za stan ducha blisko dziesięciu tysięcy rozmaitych istot naczelny psycholog sam nie cierpi na jedno z tych zaburzeń, które leczy u swych pacjentów. A może po prostu się nie zrozumieli? — Czy mogę dla pewności powtórzyć polecenie na głos? — spytał ostrożnie. — Skoro uważa pan, że to konieczne — mruknął O’Mara. Lioren wiedział już dość sporo o ludzkiej intonacji i zrozumiał, że przełożony z wolna traci doń cierpliwość. — Na ile tylko mój czas wolny będzie mi pozwalał, mam zająć się obserwacją starszego lekarza Seldala w taki sposób, aby nie zorientował się, że jest obserwowany. Mam wypatrywać wszelkich zachowań, które byłyby nietypowe czy anormalne, chociaż jak na razie wszelkie przejawy aktywności Nallajimów są dla mnie czymś całkowicie nowym. Nie podpowiedziano mi nawet, czego mam oczekiwać ani na co powinienem zwrócić uwagę. Gdybym jednak coś spostrzegł, winienem dyskretnie zbadać przyczynę takiego zachowania i zameldować o tym, sugerując jednocześnie metodę leczenia. O’Mara nie odezwał się. — A co, jeśli nie zauważę niczego szczególnego? — Taka obserwacja też będzie cenna. — Ale czy naprawdę mam przystąpić do pracy zupełnie nieprzygotowany? — spytał Lioren, zapominając na chwilę, z kim rozmawia. — Nie otrzymam akt Seldala do wglądu? — Może je pan studiować do woli — odparł O’Mara. — Jeśli nie ma pan więcej pytań, za drzwiami czeka już siostra Kursenneth. — Jeszcze jedno — powiedział szybko Lioren. — Wydaje mi się, że zostałem potraktowany dość ogólnikowo jak na stażystę mającego wykonać pierwsze poważne polecenie służbowe. Powinienem chyba wiedzieć coś więcej o problemach Seldala. Przede wszystkim, co spowodowało, że znalazł się w polu szczególnego zainteresowania? O’Mara głośno westchnął. — Został pan przydzielony do sprawy Seldala, jednak nic więcej panu nie powiem, ponieważ i ja niczego więcej nie wiem. Lioren chrząknął ze zdziwieniem. — Czy to możliwe, aby najbardziej doświadczony psycholog szpitala trafił na coś, czego nie potrafi rozszyfrować? — Istnieje jeszcze druga możliwość — powiedział O’Mara, prostując się w fotelu. — Możliwe, że tak naprawdę nie ma nic do rozszyfrowywania. Albo że chodzi o drobiazg, który można powierzyć nawet stażyście, lub też że jest zbyt wiele innych, pilniejszych spraw, które domagają się mojej uwagi. Po raz pierwszy otrzyma pan dostęp do akt starszego lekarza — dodał O’Mara, nie czekając na odpowiedź Liorena. — Mam nadzieję, że szybko pan zrozumie, co dało mi asumpt do podejrzeń. Wtedy sam pan oceni, czy były one uzasadnione. Zmieszany Lioren opuścił bezwładnie cztery środkowe kończyny, aż paznokcie dotknęły podłogi. Oznaczało to, że czuje się bezradny wobec krytyki. O’Mara zapewne zrozumiał ten gest, jednak nie zareagował. — Najważniejsze, aby nie zaniechał pan obserwacji. Nie tylko Seldala, ale każdego. Musi pan rozwinąć w sobie intuicję pozwalającą na wyczucie kłopotów, zanim te naprawdę nam zagrożą. Mam nadzieję, że pańska obecna niechęć do podejmowania dłuższych konwersacji nie okaże się przeszkodą. Zniesie pan podobny dyskomfort? — Oczywiście. To niewiele w porównaniu z karą, na którą zasłużyłem. O’Mara pokręcił głową. — To nie jest dobra odpowiedź, ale na razie ją przyjmę. Niech pan zaprosi tu Kursenneth, gdy będzie pan wychodził. Kelgianka wpadła do gabinetu O’Mary wzburzona długim oczekiwaniem, Lioren zaś zasiadł przed monitorem z takim impetem, że służący mu za siedzisko mebel zaprotestował jękliwie. Obecny w pokoju Braithwaite nie zwrócił na to uwagi. Pomrukujący gniewnie Lioren wstukał swoje ID i poprosił o akta Seldala. Uznał, że lepiej będzie mu się pracowało z wydrukiem niż z ustnym tłumaczeniem. — Czy mnie też masz na myśli? — spytał nagle Braithwaite, pokazując zęby w uśmiechu. — Może mów trochę głośniej, żebym dobrze cię słyszał, albo ciszej, aby zupełnie nic do mnie nie docierało. — Nie mam na myśli żadnej konkretnej osoby. Właściwie myślałem głośno o O’Marze i jego niezrozumiałych oczekiwaniach wobec mnie. Wydawało mi się, że mówię cicho do siebie. Przepraszam, że przeszkodziłem ci w pracy. Braithwaite wyprostował się i spojrzał na stos kartek rosnący z wolna przed Liorenem. — Dostałeś zatem sprawę Seldala. Nie musisz się unosić. Nikt nie oczekuje od ciebie, że znajdziesz coś przez jedną noc. O ile w ogóle coś znajdziesz. Gdybyś poczuł się znużony wędrówkami w głębinach jego umysłu, masz też na biurku ostatni raport Cresk-Sara na temat stażystów. Byłoby świetnie, gdybyś jeszcze dziś zaktualizował ich dane w naszych zapisach. — Oczywiście — odparł Lioren. Braithwaite znowu się uśmiechnął i wrócił do pracy. Starszy lekarz Cresk-Sar był opiekunem stażystów pierwszego roku klinicystyki. Należał do osób, które nigdy nie są zadowolone. Czytając raport, w którym Cresk niezmiennie dowodził w pesymistycznym tonie, że jego podopieczni nie czynią żadnych postępów, Lioren zastanowił się, co będzie w tym przypadku ciekawsze. Jako obowiązkowy stażysta wybrał ostatecznie wynurzenia pedagoga. Kilka chwil później, brnąc przez opis kompetencji i perspektyw zawodowych kelgiańskiej pielęgniarki, której imię było mu nawet znajome, nagle zmienił zdanie. Sięgnął po akta Seldala. Zainteresowały go na tyle, że ledwo zauważył wyjście Kursenneth i przybycie tralthańskiego internisty, który tupał głośno swoimi sześcioma nogami. Dopiero wtedy oderwał wzrok od tekstu. Zauważył, że Braithwaite też uniósł głowę, chrząknął więc cicho, aby przyciągnąć jego uwagę. — Ciekawe, chociaż jedyne, co na razie rozumiem, to podstawowy zestaw danych na temat LSVO — powiedział. — Nie wiem nic o przebiegu kontaktów interpersonalnych u Nallajimów, a u Seldala w szczególności. Jak mam wykryć cokolwiek anormalnego? Chyba lepiej by było, gdybym mógł najpierw trochę go poznać, może i porozmawiać bez wzbudzania podejrzeń. Wtedy miałbym o nim jakieś pojęcie. — To twoja sprawa — stwierdził Braithwaite. — Zatem tak właśnie zrobię. Lioren odłożył dokumenty na miejsce i przygotował się do wyjścia. — Dobry pomysł — mruknął porucznik, wracając znowu do pracy. — Wszystko jest lepsze niż te przygnębiające raporty Cresk-Sara… Szybki rzut oka na plan dyżurów wystarczył, aby dowiedzieć się, że Seldal powinien znajdować się obecnie na melfiańskim oddziale chirurgicznym na siedemdziesiątym ósmym poziomie. Biorąc pod uwagę opóźnienie związane z wędrówką zatłoczonymi korytarzami i koniecznością zmieniania stroju przy przechodzeniu przez oddziały o odmiennym środowisku, powinien tam dotrzeć, jeszcze zanim starszy lekarz wyjdzie na południowy posiłek. Lioren nie miał na razie żadnego pomysłu, jak zagaić rozmowę czy o co spytać pierwszego pacjenta, do którego miał podejść bez skalpela. Po drodze zaś trudno było mu się skupić na czymkolwiek poza lawirowaniem między zagonionymi i nie zawsze uważnymi przechodniami. Teoretycznie pierwszeństwo mieli pracownicy o wyższej randze medycznej, ale widok starszego lekarza jakiejś drobniejszej rasy zmykającego przed sześcionogą hudlariańską siostrą nie należał do rzadkości. Na korytarzach instynkt przetrwania liczył się bardziej niż ranga, chociaż tak naprawdę rzadko dochodziło do czegoś więcej niż gniewna wymiana zdań. Lioren nie miał jednak podobnych rozterek. Opaska stażysty oznaczała, że powinien ustępować wszystkim. Krabowaty Melfianin i chlorodyszny Illensańczyk syknęli rozdrażnieni, gdy przeniknął między nimi na skrzyżowaniu. Zaraz potem odskoczył przed nieobecnym duchem tralthańskim Diagnostykiem, a przez to wpadł na drobnego Nidiańczyka o rudym futrze, który szczeknął na niego krótko. Mimo sporego zróżnicowania klasyfikacji fizjologicznych większość personelu należała do grupy ciepłokrwistych tlenodysznych. O wiele trudniej było omijać istoty ubrane w skafandry i pancerze ochronne w rodzaju TLTU przemieszczające się po Szpitalu w gąsienicowych pojazdach z kabinami pełnymi przegrzanej pary. Takich spotkań należało unikać za wszelką cenę. W śluzie przed oddziałem PVSJ nałożył lekki skafander ochronny i zagłębił się w żółtawą mgłę świata chlorodysznych. Te korytarze były mniej zatłoczone, poza kruchymi tubylcami pojawiali się na nich nieliczni Tralthańczycy i Kelgianie. W tych warunkach Lioren miał szansę zastanowić się trochę nad osobliwym zadaniem, które otrzymał, i sytuacją w miejscu, gdzie nakazano mu pracować. W końcu uznał, że nawet jeśli nie znajdzie niczego na potwierdzenie podejrzeń O’Mary, sama obserwacja Seldala może być ciekawym doświadczeniem. Niezależnie od wszystkiego, zamierzał oczywiście potraktować sprawę jak najpoważniej, bo przecież Seldal mógł rzeczywiście mieć jakiś problem. Podniósł na chwilę wzrok, aby zanieść modły do odległych o wiele lat świetlnych bogów Tarli, w których istnienie już nie wierzył. Naprawdę nie wiedział jednak, co może być normą w zachowaniu inteligentnych i trzynogich ptaków nielotów z planety Nallai. Spojrzał przed siebie akurat w porę, aby przywrzeć do ściany i przepuścić samobieżny moduł z wymagającym ultraniskich temperatur SNLU. Zirytowany takim brakiem koncentracji, odetchnął głęboko i ruszył dalej. Jak dotąd jedynym naprawdę karygodnym przejawem anormalnych skłonności, które powszechnie obserwował w Szpitalu, było lekceważenie zasad ruchu drogowego. ROZDZIAŁ ÓSMY Lioren szedł przez melfiański oddział pooperacyjny miarowym krokiem sugerującym, że wie dokładnie, gdzie jest i co zamierza. Illensańska siostra dyżurna uniosła głowę znad biurka i poruszyła się lekko w skafandrze, ale poza tym go zignorowała. Reszta pielęgniarek była zbyt zajęta pacjentami, aby zauważyć jego obecność. Jednak gdy przeszedł nieco dalej między masywnymi ramami, które pełniły role łóżek, zorientował się, że starszego lekarza Seldala nie ma na oddziale. Podobnie zresztą jak praktykantki Tarsedth. Nawet wśród tak licznego personelu trudno byłoby nie zauważyć postawnego Illensańczyka, co znaczyło, że zapewne ciągle przebywał na przylegającej do oddziału sali operacyjnej. Lioren wszedł na galeryjkę. Prowadziła tam pochyła rampa, bo dla wielu gatunków schody były przeszkodą nie do pokonania. Po chwili przekonał się, że jego domysły były słuszne. Na galerii były jeszcze dwie osoby. Tak jak oczekiwał, jedną z nich była Kelgianka Tarsedth, która rozmawiała z nim kilka dni temu podczas pierwszej wizyty w stołówce. — Co tu robisz? — spytała, falując ze zdumieniem sierścią. — Przecież po tym, co narobiłeś na Cromsagu, zabroniono ci praktyki w zawodzie. Lioren pomyślał, że to nieładnie okłamywać kogoś, kto nie pojmuje nawet idei kłamstwa, zdecydował się więc na kompromisowe rozwiązanie. — Owszem, nadal jednak interesuję się chirurgią obcych. Czy to ciekawy przypadek? — Nie dla mnie — odparła Tarsedth, spoglądając w dół. — Ja zajmuję się głównie opieką pooperacyjną, kontrolą modułów grawitacyjnych, dystrybucją instrumentów i tak dalej. Nie ciągnie mnie do grzebania pod cudzym pancerzem. Druga istota, którą zastał na galerii, masywny FROB, zahuczał membraną, która była u FROB-ów odpowiednikiem narządu mowy. — Mnie interesuje chirurgia, Liorenie. Jak sam widzisz, operacja bliska jest już zakończenia. Jeśli jednak byłbyś zainteresowany którymś z jej wcześniejszych etapów, chętnie o tym porozmawiam. Lioren spojrzał wszystkimi oczami na olbrzyma, ale podobnie jak większość personelu, nie potrafił odróżnić jednego Hudlarianina od drugiego. Przezroczyste okrywy ich oczu pozbawione były cech szczególnych, podobnie jak przysadziste i ciężkie ciało, osadzone na sześciu silnych kończynach. Skóra, która przypominała pozbawioną łączy zbroję, naznaczona była plamami zaschniętej odżywki, co oznaczało, że obcy pilnie powinien pomyśleć o następnym posiłku. Zdawał się jednak znać Liorena albo przynajmniej kojarzyć jego osobę. Czy był to może ten przyjazny Hudlarianin, który zagadnął go w stołówce? — Dziękuję — powiedział Lioren. — Ciekawią mnie nallajimskie metody leczenia, a szczególnie ta — dodał, starannie dobierając słowa. — Myślałam, że ci z psychologii wiedzą wszystko o wszystkich — wtrąciła się znowu pobudzona Tarsedth. — Czytałeś raporty Cresk-Sara na nasz temat, wiedziałeś więc, że spędzam tu czas na własnych studiach. Wiesz też, że staram się zrobić wrażenie na naszym nauczycielu, aby uznał moje zainteresowania i zgodził się dać mi przydział do oddziału operacyjnego ELNT na trzydziestym piątym. Zapewniłoby mi to też wcześniejszy awans. Nie zdziwiłabym się, gdyby to właśnie Cresk cię tu przysłał. Albo O’Mara. Ale pewnie nie odpowiesz. Wy zawsze wszystko wiecie, ale nic nie mówicie. Lioren opanował irytację, przypominając sobie kolejny raz, że Kelgianie zawsze mówią wszystko wprost. Postarał się odpowiedzieć w równie bezpośredni sposób. — Przybyłem przyjrzeć się pracy Seldala. Twoje plany na przyszłość mnie nie interesują. Ostatni raport Cresk-Sara dotarł do nas dopiero dziś rano, ale z lektury wcześniejszych pamiętam, że skłonna jesteś wnikać w najmniejsze i najnudniejsze nawet szczegóły. Poza tym przypominam, że materiały, które otrzymujemy, są niejawne i nie mogę o nich rozmawiać z nikim z zewnątrz. Powiedziałbym jednak, że jesteś… — Lioren — odezwał się nagle Hudlarianin. — Uważaj. Jeśli nawet dysponujesz informacjami, których ujawnienie mogłoby twoim zdaniem komuś pomóc, jesteś tylko stażystą, a nie pełnoprawnym terapeutą. Twoja przyszłość, a w tym przypadku również i nasza, po części, zależy od tego, czy będziesz przestrzegać zasad i unikać niesubordynacji. Tarsedth bardzo stara się o ten awans — dodał szybko. — Drażni ją, że sprawa otoczona jest niepotrzebną, jej zdaniem, tajemnicą. Nie chciałaby jednak pomocy z twojej strony, gdyby później miało to dla ciebie przykre konsekwencje. Jak wszyscy stażyści, wśród których twoja sprawa jest częstym tematem rozmów, ma nadzieję, że pomyślnie rozwiążesz swoje problemy i pozostaniesz w Szpitalu. Proszę zatem, pomyśl dwa razy, zanim coś powiesz. Liorenowi przez chwilę odebrało mowę z emocji. Wydawało się, że nie wszyscy są uprzedzeni do personelu psychologii. Nie powinien jednak zapominać, że zjawił się tu przede wszystkim po to, aby zebrać obserwacje na temat Seldala. Jeśli umiejętnie pokieruje rozmową, te dwie istoty mogą okazać się w tym pomocne. — Jak właśnie miałem powiedzieć, nie wolno mi dyskutować na temat materiałów poufnych, niezależnie od tego, czy dotyczą one stażysty czy powszechnie szanowanego starszego lekarza Cresk-Sara… Kelgianka zabulgotała coś niezrozumiale, jednak falowanie jej futra jednoznacznie wskazywało, co myśli o swoim medycznym opiekunie. — Niemniej to nie znaczy, że wy nie możecie rozmawiać o tym między sobą, snując rozmaite teorie i domysły na wszelkie tematy. Warto wziąć pod uwagę, że Cresk-Sar zajmuje się stażystami od wielu lat i cieszy się nienaganną opinią zawodową, chociaż jest też osobą bezkompromisową i jednym z najmniej miłych w obejściu nauczycieli. Jego uczniowie zawsze przeżywają wiele stresów, przy czym najtrudniej jest u niego zwykle tym najzdolniejszym. Zaangażowanie Cresk-Sara jest tak silne, że niekiedy odpytuje kursantów także podczas przypadkowych spotkań w czasie wolnym. Można chyba zatem odgadnąć, co myśli o podopiecznym, który jest na tyle ambitny albo głupi, że każdą chwilę spędza na własnych badaniach, zaniedbując przy tym nawet pory posiłków. Reasumując — taki stażysta raczej nie ma powodów, aby obawiać się od Cresk-Sara złej oceny. — Wiesz co, Lioren? — powiedziała Kelgianka, a przez jej sierść przebiegły długie i powolne fale. — Może nie łamiesz zasad, ale na pewno bardzo je naginasz. Ambitna pewnie jestem, ale głupia na pewno nie, bo wzięłam ze sobą drugie śniadanie. Jednak on… — wskazała głową na Hudlarianina — przyszedł bez zapasu substancji odżywczej. Będzie musiał bardzo uprzejmie poprosić siostrę dyżurną o spryskiwacz, bo inaczej nie doczeka do następnego wykładu. — Zawsze jestem uprzejmy — powiedział Hudlarianin. — Szczególnie w kontaktach z siostrami oddziałowymi, które muszą mieć już chyba dość sklerotycznego FROB-a, który zjawia się w najbardziej nieodpowiednich momentach i prosi o pomoc. Bywają wtedy wobec mnie krytyczne, czasem nawet nieuprzejme, ale nie odmawiają pomocy. Ostatecznie Hudlarianin, który upadł zemdlony z głodu, mógłby poczynić spore szkody na oddziale i trudno byłoby potem posprzątać. Lioren przyjrzał się uważniej FROB-owi, który rzeczywiście zaczynał się już lekko chwiać. Był on przedstawicielem rasy powstałej na planecie o wielkiej sile ciążenia i proporcjonalnie wysokim ciśnieniu atmosferycznym. Powietrze tamtej planety przypominało gęstą zupę pełną odżywczych drobin, które Hudlarianie wchłaniali przez skórę. W związku z wielkimi wydatkami energetycznymi musieli posilać się przez cały czas. Na innych światach zwykli stosować spryskiwacze, którymi co jakiś czas nakładali na grzbiety i boki nową warstwę substancji odżywczej. Możliwe, że zainteresowany operacją Seldala olbrzym rzeczywiście zapomniał o tym na zbyt długo, co mogło być groźne dla jego zdrowia. — Proszę poczekać — powiedział Lioren. — Poproszę siostrę o zraszacz. Pewnie nawet się ucieszy, bo zniszczenia na galerii to zawsze mniejszy kłopot niż nadprogramowe ciała walające się po sali chorych. Poza tym tutaj nie opryskamy ani pacjentów, ani wypolerowanej na błysk podłogi. Zanim wrócił ze zbiornikiem i zraszaczem, Hudlarianin siedział już na podłodze. Kończyny drgały mu lekko, a membrana wibrowała z cicha i niezrozumiale. Lioren wiedział, jak podawać substancję odżywczą. Razem z kolegami z Korpusu przeszedł specjalne szkolenie. W ciągu kilku minut głodny olbrzym doszedł do siebie. Tymczasem operacja dobiegła końca i Seldal oraz pacjent zniknęli z sali. — Okazując miłosierdzie, straciłeś to, co chciałeś obejrzeć — powiedziała Tarsedth, zerkając krytycznie na Hudlarianina. — Seldal wyszedł na obiad i nie wróci aż do… — Przepraszam, Tarsedth — odezwał się olbrzym. — Zapominasz, że nagrałem całość i chętnie odtworzę wam to u mnie po wykładzie. — Nie! — zaprotestowała Tarsedth. — Hudlarianie nie znają łóżek ani foteli i nie mielibyśmy u ciebie na czym usiąść. Moja kwatera zaś jest za mała, aby pomieścić dwóch takich olbrzymów jak wy. Jeśli Liorena będzie to interesować, pożyczy sobie taśmę. — Chyba że oboje przyjmiecie zaproszenie do mnie — powiedział szybko Lioren. — Nigdy nie widziałem operacji przeprowadzanej przez Nallajimańczyka i wasze komentarze mogłyby mi zapewne wiele wyjaśnić. — Kiedy? — spytała Kelgianka. Gdy ustalili termin dogodny dla całej trójki, Hudlarianin odezwał się cicho: — Lioren, czy jesteś pewien, że rozmowy o chirurgii obcych nie będą dla ciebie przykre? Plotki o naszym spotkaniu dotrą na pewno do ludzi z twojego działu. Mam nadzieję, że O’Mara nie będzie miał ci tego za złe? — Co za nonsens! — wykrzyknęła Kelgianka. — Plotkowanie to istota kontaktów międzyludzkich. Do zobaczenia, Lioren. Tym razem dopilnuję, aby mój przerośnięty przyjaciel zabrał coś do jedzenia. Gdy wyszli, Lioren oddał siostrze pusty zbiornik. Oczywiście musiał ją zapewnić, że galeria nie została wysmarowana po sufit substancją odżywczą. Czasem zastanawiał się, dlaczego wszystkie siostry oddziałowe, niezależnie od rasy czy wielkości, zawsze miały takie samo podejście do kwestii ładu i czystości. Teraz jednak zaczynał rozumieć, że zwracanie uwagi na takie drobiazgi było warunkiem umiejętności radzenia sobie w przypadku poważnego zagrożenia. Od pewnego czasu odczuwał wyraźne napięcie w okolicy żołądka, które wcześniej wiązał głównie ze stresem, teraz jednak uznał, że chyba też jest po prostu głodny. Skierował się najkrótszą drogą do stołówki, wiedział jednak, że w ten sposób nie uśmierzy całkowicie przykrych doznań. Za dużo myślał o zleconej mu sprawie. Mimochodem doszedł do wniosku, że degradacja do rangi stażysty nie okazała się wcale uciążliwa ani tak poniżająca, jak wcześniej oczekiwał. W sumie trudno było ją nawet uznać za prawdziwą karę, skoro zapewniała tyle ciekawych zajęć. Pogratulował też sobie wyciągnięcia z raportu Cresk-Sara trafnego wniosku, że Tarsedth będzie obserwować operację Seldala. Po jedzeniu miał zamiar wrócić do biura, aby zrobić to, o co prosił go Braithwaite. Szykowało się pracowite popołudnie i jeszcze bardziej pracowity wieczór, który miał spędzić na oglądaniu nagrania z operacji i dyskusji. Nie tylko na tematy zawodowe najpewniej, ale również prywatne. Rozmowa na pewno zboczy w pewnej chwili na temat starszego lekarza Seldala, w końcu wszyscy lubili plotkować o przełożonych, przy czym im mniej na ich temat wiedzieli, tym częściej o nich mówili. Jeśli zachowa się rozważnie, może uda mu się pozyskać różne informacje, a rozmówcy nawet się nie zorientują, co naprawdę go interesuje. Lioren uznał, że może sobie pogratulować. Jak na razie dochodzenie przebiegało wręcz wzorowo. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY — W przypadku Nallajimów nigdy nie wiem, czy to operacja, czy akt kanibalizmu — powiedziała Tarsedth, gdy przeglądali wieczorem nagranie. — W dawnych czasach, gdy nie znano jeszcze pieniędzy, to drugie było jedynym sposobem uiszczenia zapłaty przez pacjenta — dodał Hudlarianin z taką modulacją wibracji, która sugerowała, że nie należy brać jego słów całkiem poważnie. — Jestem pełen podziwu, że istota o trzech nogach, dwóch szczątkowych skrzydłach i pozbawiona rąk w ogóle może trudnić się chirurgią. Albo wykonywać inne, wymagające precyzji czynności, bez których nigdy nie uda się stworzyć kultury technicznej. Musieli przezwyciężyć tyle naturalnych trudności… — Dokonali tego, pchając nosy w najbardziej nieprawdopodobne miejsca — rzuciła Kelgianka. — Ale mamy oglądać operację czy rozmawiać o chirurgu? Najlepiej jedno i drugie, pomyślał Lioren. Rasa Seldala wyewoluowała na wielkiej planecie, która jednak wirowała bardzo szybko i miała gęstą atmosferę. W żyznych rejonach równikowych panowała przez to stosunkowo słaba grawitacja sprzyjająca rozwojowi rozmaitych latających form życia. Z czasem pojawili się tam również skrzydlaci drapieżcy, którzy jednak okazali się tak masywni dzięki naturalnemu orężu i opancerzeniu, że własny ciężar przywiódł ich w końcu do zguby. Zanim to się dokonało, mniejsi LSVO musieli trzymać się ziemi, gniazda zaś zakładali na drzewach, w głębokich wąwozach i jaskiniach. Szybko przystosowali się do naziemnego trybu życia i znaleźli swoją niszę pomiędzy małymi zwierzętami i owadami, które wcześniej były ich pożywieniem. Stopniowo tracili potem zdolność latania, jednak do zmiany doszło zbyt późno, aby ewolucja zdołała zmienić ich skrzydła w chwytne kończyny albo dodać na nich chociaż jakieś wyrostki, dzięki którym mogliby produkować narzędzia. Niemniej presja ze strony wielkich drapieżców i rozmaitych owadów, które były niezwykle liczne, doprowadziła do zmian w budowie głowy i ostatecznie zaowocowała inteligencją. Nadal bez rąk, lecz teraz już nie tak bezbronni, zaczęli korzystać z nowego daru, aby przetrwać. Największym problemem były dla nich dotąd te owady, które zwykły składać jaja w ciałach śpiących ofiar. Można było je usunąć jedynie za pomocą delikatnych manewrów długiego, cienkiego i elastycznego dzioba. Z czasem zaczął on jednak być wykorzystywany również do innych zadań. Stał się bronią do zabijania owadów, narzędziem budowy nowych, owadoodpornych siedzib, a następnie całych miast. Ostatecznie zaś — statków kosmicznych, — Seldal jest naprawdę bardzo szybki — zauważył Lioren po jednym z bardziej precyzyjnych manewrów chirurga. — Poza tym wydaje zdumiewająco mało poleceń personelowi pomocniczemu. — Przyjrzyj się — powiedziała Tarsedth. — Nie musi wiele mówić, bo personel i tak wie, jak dbać o pacjenta. Co do narzędzi, to w czasie potrzebnym na przekazanie instrukcji, który instrument wybrać, znalezienie go i wetknięcie w dziób chirurga, on sam weźmie je bez trudu z tacy, zrobi, co trzeba, i już będzie gotów do następnej czynności. W jego przypadku ważne jest zatem takie przygotowanie wszystkiego, aby narzędzia zawsze były w jego zasięgu. Nie ma też żadnych nieporozumień ani tłumaczenia, że podano nie to, co trzeba. Każdy byłby za powolny dla Nallajima. Chyba chciałabym z nim pracować. Lioren odnotował, że rozmowa zbacza z wolna z zasadniczego tematu i w coraz większym stopniu dotyczy Seldala, co bardzo mu odpowiadało. Zanim jednak zdołał skorzystać z sytuacji, odezwał się Hudlarianin, który też był chyba pełen podziwu dla ptasiej chirurgii. — To wszystko rzeczywiście dzieje się bardzo szybko i może wydawać ci się dziwne, szczególnie jeśli nie miałeś wcześniej żadnych doświadczeń z Melfianami — powiedział, uznając, że musi wyrazić swoją opinię. — Jak sam widzisz, pacjent należy do zewnętrznoszkieletowych. Wszystkie ważne organy mają oni osłonięte grubym pancerzem, przez co rzadko zdarzają się w tej rasie poważniejsze urazy. Interwencje chirurgiczne związane są raczej z dysfunkcjami narządów wewnętrznych… — Zaczynasz przemawiać jak Cresk-Sar — przerwała mu zirytowana Kelgianka. — Przepraszam. Nie chciałem sprawić nikomu przykrości, tylko wyjaśnić, co dokładnie robi Seldal. — Nie przejmuj się — powiedział Lioren. Hudlarianie byli fizycznie najbardziej wytrzymałą rasą Federacji, jednak należeli do istot wrażliwych emocjonalnie. — Kontynuuj, proszę. Jeśli będę miał jakieś pytania, zadam je później. — Nie ma sprawy. Chciałem wyjaśnić, dlaczego w przypadku operacji wykonywanej na Melfianinie szybkość odgrywa tak wielką rolę. Jego narządy unoszą się w łagodzącym wstrząsy płynie, który trzeba usunąć przed operacją. Opadają one wtedy na ściany pancerza i na siebie nawzajem, co powoduje deformacje i zaburzenia przepływu krwi. Gdyby pozwolić im leżeć tak dłużej niż kilka minut, mogłoby dojść do nieodwracalnych uszkodzeń. Lioren nagle pożałował, że jego życie nie potoczyło się inaczej i nie jest już pełnym entuzjazmu chirurgiem. Fakt, że spotkał go i tak lepszy los niż ten, na który zasłużył, był w tej chwili małą pociechą. — Zwykle operacja na ELNT wymaga wielkiego pola operacyjnego i całej rzeszy pomocników — ciągnął Hudlarianin, — Ich głównym zadaniem jest podtrzymywanie organów specjalnymi narzędziami, podczas gdy chirurg przeprowadza zabieg. Wadą tej metody jest konieczność wykonania obszernego cięcia w pancerzu. Taka rana długo się goi i często zostaje po niej wyraźna blizna, co utrudnia życie pacjentowi. Wśród Melfian barwa pancerza i widoczny na nim wzór odgrywają istotną rolę przy ustalaniu hierarchii społecznej. Gdy operację przeprowadza Nallajim, tempo działania oraz stosunkowo mały otwór potrzebny takiemu chirurgowi znacznie zmniejszają ryzyko komplikacji pooperacyjnych. — Trafne spostrzeżenie — zauważyła Tarsedth. U Kelgian wygląd sierści był nie mniej istotny. — Ale dziwnie to wygląda, gdy sięga czasem do rany operacyjnej gołym dziobem niczym sęp! Taca z instrumentami wisiała pionowo tuż obok pola operacyjnego w zasięgu dzioba chirurga. Narzędzia tkwiły w naparstkowych uchwytach, dzięki czemu Nallajim mógł wyjąć każde z nich końcem, środkiem albo całym dziobem, a potem równie łatwo i szybko odłożyć. Czasem robił coś jedynie z pomocą przymocowanych do oczodołów dwóch cylindrycznych soczewek, które sięgały niemal tak samo daleko jak dziób. Miały one za zadanie korygować naturalne ptasie dalekowidzenie. Trzy nogi zacisnął mocno na żerdzi sterczącej z boku stołu operacyjnego, skrzydła poruszały się nieustannie, pomagając w utrzymaniu równowagi. — W dawnych czasach, gdy dzioby służyły do usuwania jaj i larw owadów, uznawano za właściwe, aby lekarz konsumował to, co wydłubie. Nie było w tym nic dziwnego, bo chodziło o jadalną zdobycz. Tkanka Melfianina nie byłaby szkodliwa, ewentualne patogeny zaś nie mogłyby oczywiście spowodować żadnej choroby u istoty z obcego świata. Niemniej w Szpitalu przypadek konsumpcji nawet kawałka pacjenta przez lekarza wzbudziłby zapewne spore wzburzenie, cały usunięty materiał trafia więc do osobnej kuwety. Ta operacja polega na wycięciu… — Zastanawia mnie — przerwał mu nagle Lioren, który chciał jednak skierować rozmowę na istotniejsze dla niego aspekty — dlaczego nie wyznaczono do tej operacji istoty tego samego gatunku, na przykład starszego lekarza Edanelta, który nie musiałby sięgać po melfiański hipnozapis… — Bo to byłoby tak, jakby zakazać Diagnostykowi Conwayowi chirurgii obcych, bo ciągle trafiają do Szpitala jacyś jego chorzy pobratymcy — powiedziała Tarsedth. — Zacznij myśleć, Lioren. Operowanie przedstawicieli innych ras jest o wiele ciekawsze, im bardziej zaś są odmienne, tym większe stanowią wyzwanie dla lekarza. Ale to przecież wiesz. Na Cromsagu leczyłeś… — Nie trzeba mi o tym przypominać — uciął Lioren w daremnej irytacji. — Chciałem zwrócić uwagę na fakt, że Seldal, który ma tylko dziób i nie ma rąk, nie okazuje jednak żadnego zagubienia, które byłoby zrozumiałe w przypadku przyjęcia hipnotaśmy istoty o tak odmiennej fizjologii. Musi chyba świetnie nad sobą panować. — Owszem — powiedział Hudlarianin. — Bez wątpienia doskonale panuje nad obiema osobowościami. Bardziej ciekawiłoby mnie jednak, jak poczułaby się sześcionoga istota po przyjęciu zapisu Nallajima. Nie miałaby przecież dzioba. Ani nawet ust. — Nie marnujmy czasu na podobne dywagacje — stwierdziła Tarsedth. — Hipnozapisy proponuje się tylko osobom naprawdę inteligentnym, o stabilnej emocjonalności, które mają szansę awansować na starszego lekarza albo i wyżej. Ze względu na krytyczną ocenę Cresk-Sara pewnie nigdy nie znajdziemy się w tym gronie? Lioren nie odpowiedział. W Szpitalu działy się o wiele bardziej osobliwe rzeczy. Nie tak dawno odkrył, że obecna asystentka szefa patologii, Murchison, trafiła tu jako stażystka pielęgniarstwa. Istniała jednak zasada, aby nie rozmawiać z samymi zainteresowanymi o perspektywach ich awansów. Ani o tym, czy nadają się do przyjmowania hipnozapisów. Te zaś były niezbędne z prostego powodu: Szpital został pomyślany jako placówka lecząca wszystkie znane formy inteligentnego życia, których było tak wiele, że żadna nie mogła zgromadzić nawet ułamka wiedzy niezbędnej do opieki nad każdym z potencjalnych pacjentów. Zasady sztuki operowania miały uniwersalny charakter i można było opanować je w ciągu długich lat nauki i praktyki, jednak informacje o fizjologii musiały zostać dodane z pomocą taśm edukacyjnych, sporządzonych jako zapisy umysłów wielkich autorytetów medycznych poszczególnych ras. W ten sposób Melfianin mający leczyć Kelgianina otrzymywał hipnozapis typu DBLF i nosił go aż do zakończenia kuracji, kiedy to wymazywano z jego pamięci niepotrzebne już dane. Wyjątki czyniono dla starszych lekarzy, którzy dowiedli już swego profesjonalizmu, takich jak Seldal albo Diagnostycy. Diagnostycy byli grupą wyjątkowych istot, o odporności, która pozwalała im nosić jednocześnie sześć, siedem albo nawet i dziesięć zapisów jednocześnie. Dzięki temu zajmowali się nowatorskimi badaniami, a poza tym praktykowali swój zasadniczy zawód i nauczali. Pewną trudność stwarzał fakt, że zapisy nie obejmowały wyłącznie zawodowych danych, ale i całą pamięć oraz zapis osobowości dawcy. W ten sposób Diagnostycy, a czasem i starsi lekarze, godzili się dobrowolnie na zaszczepienie im szczególnej postaci schizofrenii. Dawca mógł być przecież osobnikiem agresywnym albo ogólnie nieprzyjemnym w obejściu, co było dość częste w przypadku geniuszy, łącznie z nerwicami i fobiami. Podczas wykonywania obowiązków służbowych nikomu to zwykle nie wadziło, jako że obie strony łączył ten sam cel — udzielić pomocy pacjentowi, poza tym jednak bywało różnie. Najgorsze zaś skutki ujawniały się we śnie. Lioren pamiętał z paru własnych doświadczeń z hipnozapisami, jak straszne potrafią być obce zmory senne, szczególnie jeśli trafiały się wśród nich fantazje seksualne. Nie potrafił sobie nawet wyobrazić, jak destruktywny wpływ mogłyby mieć podobne zjawiska na umysł kruchego ptakowatego, który poczułby się nagle pancernym Melfianinem. Śledząc uważnie poczynania Seldala, przypomniał sobie coś, co często powtarzano w Szpitalu: każdego, kto jest dość zrównoważony, aby zostać Diagnostykiem, należy uznać za szaleńca. Podobno autorem tego powiedzenia był sam O’Mara. — To naprawdę fascynujące — powiedział, wracając do zasadniczego tematu. — Ani śladu wahania czy namysłu, czy niepewnych gestów, które spotyka się u lekarzy operujących z hipnotaśmą. Czy z innymi rasami też tak bywa? — Z całym szacunkiem, Lioren — odezwał się Hudlarianin. — Czy przy takim tempie pracy miałbyś szansę dostrzec choć jeden niezgrabny ruch? Obserwowaliśmy kiedyś, jak przeprowadzał gastrektomię u człowieka i coś jeszcze, co Tarsedth z pewnością wyjaśni lepiej, bo dla mnie tamten mechanizm rozrodczy jest mało zrozumiały. — Też coś! — wtrąciła się Kelgianka. — Mało zrozumiałe są wasze praktyki. Ile razy Hudlarianka urodzi potomka, zaraz zmienia płeć na męską… — Być może przy tych pacjentach nie wystarcza krótkie przechowywanie hipnozapisów, ale tak czy inaczej Seldal znakomicie sobie z nimi radzi — ciągnął Hudlarianin. — W ciągu ostatnich sześciu tygodni zaangażował się mocno w tralthańską chirurgię i twierdzi, że to jest prawie tak ciekawe jak operowanie Nallajimów. — Szczególnie gdy chodzi o operowanie samic jego gatunku! — warknęła Kelgianka. — Czy wiesz, że przez te trzy lata, gdy tu pracuje, jego gniazdo odwiedziły chyba wszystkie LSVO z całego Szpitala? Zupełnie nie rozumiem, co one w nim widzą. — Przepraszam, ale nie jestem pewny, czy dobrze zrozumiałem — powiedział Lioren, starając się ukryć podniecenie spowodowane zdobyciem tak potencjalnie cennej informacji. — Czy rzeczywiście Seldal dyskutował o hipnozapisach ze stażystami? — Trochę — odparł Hudlarianin, zanim Kelgianka znowu się odezwała. — Chodziło raczej o kwestię jego osobistych preferencji niż problemy z tym związane. Seldal jest bardzo towarzyski jak na starszego lekarza. Zwykle sam zachęca do zadawania pytań po operacji. Dziś rano po prostu nie było na to czasu. Tak czy owak, sprawa jego życia płciowego to zupełnie inny temat — dodał, zerkając znacząco na Tarsedth. — Zresztą w ostatnich tygodniach znacznie się uspokoił. Chociaż z drugiej strony muszę przyznać, że również wśród mojej rasy szczególne zainteresowanie osobników żeńskich mężczyznami, którzy są podobnie nieśmiali jak Seldal, nie jest czymś niezwykłym. Takie istoty okazują się zwykle wrażliwe, cierpliwe i prawdziwie zainteresowane sprawami partnera. Ponownie spojrzał na Liorena. — Parafrazując powiedzenie jednego z naszych klasowych kolegów, czułe serce to klucz do zdobycia szlachetnej kobiety. — Mówi o Hadleyu — wyjaśniła Tarsedth. — To stażysta z Ziemi. Podobno wszedł raz do tunelu eksploatacyjnego z… Tej plotki Lioren nie znał, może dlatego, że nikt nie sporządził na ten temat stosownej notatki. Dość było smakowitszych skandali tamtego dnia. Potem opowiedziała mu jeszcze o kilku sprawach, jednak o tym jego wydział już wiedział, nawet jeśli w wersjach mniej barwnych niż te przedstawiane przez Kelgiankę. Musiał potem sporo się napocić, aby skierować rozmowę z powrotem na tematy związane z Seldalem. Do końca spotkania usłyszał o nim jeszcze sporo ciekawostek, których nie znalazłby w jego aktach. Mógł więc uznać wieczór za owocny. Co więcej, mimo narastającego poczucia winy całkiem dobrze się bawił. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Następny dzień był tak pracowity, że jego żołądek w pewnej chwili zaczął dawać poważne znaki, iż brakuje mu zajęcia. Akurat wtedy Braithwaite podszedł do biurka Liorena, oparł dłonie na blacie i pochylił się, aby cicho spytać: — Od rana wypowiedziałeś może cztery słowa. Co się dzieje? Lioren wyprostował się, zirytowany tak bliską obecnością drugiej istoty, która wcześniej parę razy skrytykowała jego gadatliwość. Wprawdzie Braithwaite chciał na pewno pomóc, jednak Lioren wolałby, aby jego bezpośredni przełożony zachowywał się bardziej konsekwentnie. Czasem bardziej odpowiadało mu podejście O’Mary, który zawsze był opryskliwy. Pracująca przy sąsiednim biurku Cha pochyliła się nad ekranem i udała, że niczego nie słyszy. Z jakiegoś powodu podchodziła ostatnio z pewnym rozbawieniem do tego, czym się zajmował, jednak tym razem miało być inaczej. — Milczę, ponieważ staram się wykonać jak najszybciej rutynowe zadania i zyskać więcej czasu dla Seldala — odparł Lioren. — Nic się nie stało, odczuwam tylko zniechęcenie wywołane brakiem widocznych postępów. Braithwaite zdjął ręce z blatu i wyprostował się. — A co ostatnio udało się ustalić? — spytał z uśmiechem. Lioren ułożył dwie środkowe kończyny w geście zniecierpliwienia. — Trudno powiedzieć, skoro brak nowości. Ostatnio obserwowałem Seldala podczas operacji i rozmawiałem o nim ze stażystami. Uzyskałem przy tym nieco informacji, których brak w naszych zapisach. Niemniej chodzi o plotki, które nie mogą być prawdziwe. Obiekt obserwacji jest powszechnie szanowany i popularny, a zawdzięcza to raczej swoim rzeczywistym przymiotom, nie zaś żadnym szczególnym staraniom. Nie znalazłem w nim niczego nienormalnego. — Jednak nie jest to ostateczny wniosek — zauważył porucznik. — Inaczej nie potrzebowałbyś czasu na dalsze obserwacje. Jak zamierzasz się do nich zabrać? Lioren zastanawiał się chwilę. — Ponieważ nie zawsze udaje się wypytać personel czy pacjentów bez ujawniania powodów swojego zainteresowania, zamierzam porozmawiać… — Nie! — rzucił ostrym tonem Braithwaite i krzaczaste brwi niemal przesłoniły mu oczy. — W żadnym wypadku nie wolno kierować pytań bezpośrednio do obiektu obserwacji. Cokolwiek ustalisz, masz zwrócić się z tym do O’Mary, nigdy do samego Seldala. Bądź uprzejmy zapamiętać sobie tę zasadę. — Wcale o niej nie zapomniałem — odparł cicho Lioren. — Pamiętam, co stało się ostatnim razem, gdy wykazałem inicjatywę. Przez chwilę wszyscy milczeli, tylko Braithwaite coraz bardziej czerwieniał na twarzy. — Chciałem powiedzieć, że zamierzam porozmawiać z pacjentami Seldala. Mam nadzieję usłyszeć od nich coś o ewentualnych zmianach zachowania opiekującego się nimi lekarza w trakcie kolejnych wizyt. Będę musiał sporządzić w tym celu listę jego pacjentów z wykazem oddziałów, na których się znajdują, i tak zgrać wizyty, aby nie natknąć się podczas nich na samego Seldala. Dla uniknięcia podejrzeń zamierzam mówić, że nie zbieram tych informacji dla siebie. — Sensowne środki ostrożności. — Porucznik pokiwał głową. — Ale jaką dokładnie wymówkę zamierzasz zastosować, aby dowiedzieć się czegoś o Seldalu? — Będę utrzymywał, że interesują mnie warunki panujące na różnych oddziałach pooperacyjnych i inne czynniki mające znaczenie dla pełnego powrotu do zdrowia. Dodam też, że nasz wydział rutynowo przeprowadza takie badania co jakiś czas. Nie zamierzam wypytywać pacjentów o sprawy ściśle medyczne ani o lekarzy, jednak bez wątpienia te tematy pojawią się samorzutnie i nawet jeśli będę udawał niezainteresowanego tym obszarem, i tak zapewne sporo się dowiem. — To misternie utkane i dobrze pomyślane zaklęcie — odezwała się Cha Thrat. — Gratulacje, Lioren. Wydajesz się naprawdę obiecującym magiem. Braithwaite ponownie pokiwał głową. — Chyba o wszystkim pomyślałeś. Czy potrzebujesz jakiejś pomocy albo dodatkowych danych? — Na razie nie. Mówiąc to, Lioren nie był do końca szczery, gdyż bardzo chciałby się dowiedzieć, o co właściwie chodziło Cha. Czy chwaliła go, nazywając kandydatem na maga, czy może raczej obrażała. Być może określenia w rodzaju „zaklęcie” i „mag” miały w sommaradvańskiej kulturze inne znaczenie niż na Tarli. Zapewne jednak miał się tego dowiedzieć już wkrótce, ponieważ Cha bardzo chciała zobaczyć go przy pracy. Wybór pierwszego pacjenta wynikł niejako z konieczności, jako że pozostałych dwóch zaznawało akurat wypoczynku i nawet O’Mara nie miałby prawa zakłócać im snu. Mogło jednak być niełatwo. — Jesteś pewien, że chcesz z nim rozmawiać? — spytała Cha, unosząc kończynę, co oznaczało zatroskanie. — To bardzo wrażliwy przypadek. Lioren nie odpowiedział od razu. Na wszystkich światach Federacji znano ten truizm, że lekarze są najgorszymi pacjentami. Tutaj zaś chodziło nie tylko o wybitnego medyka, ale też o kogoś w bardzo poważnym stanie. O Mannena. — Nie lubię tracić czasu — stwierdził Lioren. — Ani okazji. — Kilka chwil temu powiedziałeś porucznikowi, że pamiętasz, co wynikło z twojego nadmiaru inicjatywy — powiedziała Cha. — Z całym szacunkiem, ale tragedia na Cromsagu była spowodowana przede wszystkim twoim brakiem cierpliwości. Tam też nie chciałeś marnować czasu. Lioren milczał. Mannen był Ziemianinem, obecnie dość wiekowym, oczywiście tylko w skali tego raczej krótkowiecznego gatunku. Do Szpitala przybył zaraz po ukończeniu jednej z najlepszych akademii medycznych swojego świata, gdzie był jednym z najlepszych studentów. Szybko został awansowany na starszego lekarza, potem zaś również na starszego wykładowcę. Jego uczniami byli między innymi Conway, Prilicla i Edanelt. Dopiero po mianowaniu na Diagnostyka powierzył swoje dotychczasowe stanowisko Cresk-Sarowi. Niestety, obecnie wszystko zdawało się wskazywać, że podeszły wiek upomniał się o swoje prawa. Medycyna była bezradna wobec coraz gorszego stanu jego ciała, chociaż umysł Mannena pozostawał ciągle tak samo jasny jak w młodości. Były Diagnostyk leżał w prywatnej izolatce obok głównego działu DBDG, oblepiony czujnikami, lecz na jego własne życzenie nie zamontowano obok łóżka żadnego systemu podtrzymywania życia. Obecnie jego stan był stabilny, oczy jednak miał zamknięte. Lioren nie potrafił orzec, czy pacjent śpi, czy jest nieprzytomny. Zaskoczyło go, że nikt nie czuwa przy łóżku, Ziemianie byli bowiem znani ze swej skłonności do otaczania się bliskimi pod koniec życia. Siostra dyżurna powiedziała jednak, że kilka chwil wcześniej Mannen gościł całkiem sporą grupę odwiedzających. — Może lepiej wyjdźmy, nim się obudzi — szepnęła Cha Thrat. — W tych okolicznościach twoja wymówka wypadłaby bardzo blado i nie na miejscu. Poza tym nawet O’Mara nie potrafi rzucić zaklęcia na kogoś nieprzytomnego. Lioren spojrzał jeszcze na ekrany aparatury monitorującej, ale niewiele się z nich dowiedział. Nie pamiętał prawidłowych wartości odczytów, zbyt dawno temu zajmował się ludzką fizjologią. Szkoda, pomyślał. Ten spokojny i cichy pokój idealnie nadawał się do prywatnych rozmów. — Cha, co właściwie masz na myśli, mówiąc o zaklęciach? — spytał półgłosem. Pytanie było proste, ale wymagało długiej i złożonej odpowiedzi. Na dodatek Cha co parę zdań zerkała z niepokojem na pacjenta. Mieszkańcy Sommaradvy dzielili się na trzy warstwy społeczne: sług, wojowników i władców. Odpowiadały im trzy grupy lekarzy. Na samym dole znajdowali się ci, którzy wykonywali proste i powtarzalne prace, pod wieloma względami ważne, ale pozbawione ryzyka. Byli grupą ogólnie zadowoloną z życia, chronioną zazwyczaj przed groźbą fizycznej szkody, a ich lekarze stosowali proste, tradycyjne metody leczenia, z wykorzystaniem ziół i okładów. Kolejny poziom tworzyli o wiele mniej liczni wojownicy, na których ciążyła jednocześnie znacznie większa odpowiedzialność. Często musieli podejmować różne ryzykowne zadania. Na Sommaradvie od wielu pokoleń nie było żadnej wojny, jednak klasa wojowników zachowała swoją nazwę, gdyż chodziło o potomków istot, które walczyły w obronie swoich ziem, polowały dla zdobycia pożywienia, budowały umocnienia miejskie i wykonywały różne odpowiedzialne prace, podczas gdy słudzy troszczyli się o zaspokojenie ich potrzeb. Obecnie warstwa wojowników składa się z inżynierów, techników i naukowców, którzy nadal często ryzykują podczas pracy w kopalniach, budowy różnych konstrukcji i ochrony władców. Z tego powodu obrażenia, jakie czasem odnosili, miały zwykle charakter różnych urazów wymagających leczenia operacyjnego. Do takiej też pomocy przygotowywano ich lekarzy. Lekarze władców obarczeni byli z największą odpowiedzialnością, chociaż ich praca była o wiele mniej zauważana i rzadziej nagradzana. Władców skutecznie chroniono przed ewentualnymi wypadkami czy zranieniem. W nowszych czasach klasę tę tworzyli badacze, planiści i ci, którzy zarządzali planetą. Odpowiadali za sprawne funkcjonowanie całej planety, a największym zagrożeniem były dla nich zaburzenia pracy umysłu. Ich lekarze specjalizowali się w magii zdolnej uzdrowić duszę i innych dziedzinach medycyny nieinwazyjnej. — Oczywiście w miarę rozwoju naszej kultury pewne zasady ulegały modyfikacji. Ostatecznie sługa może nie tylko złamać nogę, ale i ucierpieć na skutek stresu, spowodowanego chociażby nauką. Władca zaś może cierpieć na rozstrój żołądka, na leczeniu którego najlepiej znają się właśnie uzdrawiacze. Niemniej od najdawniejszych czasów zawsze mieliśmy uzdrawiaczy, chirurgów i magów — zakończyła Cha. — Dziękuję — powiedział Lioren. — Teraz rozumiem. Chodzi tylko o prostą semantykę i nazbyt dosłowne tłumaczenie. Wasze zaklęcia to inaczej psychoterapia, mag zaś to psycholog, który… — Nie psycholog! — zaprotestowała energicznie Cha, ale zaraz przypomniała sobie o pacjencie i ściszyła głos. — Każdy obcy popełnia ten sam błąd. W moim świecie psycholog to ktoś o niskim statusie, ktoś, kto bada procesy myślowe, starając się odkryć ogólne zasady funkcjonowania umysłu w nadziei, że zmieni sztukę przygotowywania zaklęć w coś na kształt nauki. Magowie ignorują osiągnięcia psychologów i ich metody badawcze. W swojej pracy opierają się na obserwacji i rozmowach, które często bywają przerywane długimi chwilami milczenia. No i na własnej intuicji. Potrafią wydobyć pacjenta z jego nierealnego świata i zwrócić jego uwagę na świat rzeczywisty. Znowu mówiła dość głośno, ale aparatura nie sygnalizowała żadnych zmian stanu pacjenta. Lioren pomyślał, że Sommaradvanka nie miała chyba wielu sposobności, aby swobodnie opowiadać o swoim świecie. Zapewne brakowało jej przyjaciół, przed którymi mogłaby się wyżalić na tamtejszą nietolerancję, główny powód jej emigracji do Szpitala. Opowiedziała mu jeszcze ze szczegółami o kłopotach, które sprowadziła na siebie przez ścisłe przestrzeganie nieelastycznych zasad własnej etyki lekarskiej, i o swoich odczuciach, które towarzyszyły tym zdarzeniom, a których znaczenie wyjaśnił jej dopiero O’Mara. Najwyraźniej potrzebowała takiej rozmowy. Okazała mu zaufanie, które i w nim poruszyło jakąś nową strunę. Lioren zastanowił się, dlaczego on sam, również jedyny przedstawiciel swojej rasy w całym Szpitalu, nie odczuwał wcześniej potrzeby takich zwierzeń. Teraz jednak zaszła zmiana. Ich rozmowa z każdą chwilą nabierała coraz bardziej osobistego charakteru. W końcu Lioren też opowiedział jej o Cromsagu i ogromnym poczuciu winy, o bezradności i złości, gdy O’Mara udaremnił jego wysiłki skazania się na śmierć, gdy okazało się, że musi żyć dalej… Cha Thrat, która musiała wyczuć jego narastający w trakcie rozmowy żal, w tym miejscu skierowała ją na nowe tory. Zaczęła zastanawiać się nad powodami, dla których naczelny mag włączył ich w skład swojego personelu. Następnie podjęta temat jego obecnego zadania, które przywiodło go aż tutaj, do izolatki pacjenta, który nie był w stanie udzielić żadnej informacji. Ciągle jeszcze dyskutowali o Seldalu i głośno się zastanawiali, czy warto wrócić do Mannena następnego dnia, gdy pacjent, którego mieli za nieprzytomnego, otworzył oczy i spojrzał na nich. — Bardzo przepraszamy — powiedziała szybko Cha. — Miał pan zamknięte oczy i myśleliśmy, że jest pan nieprzytomny, tym bardziej że aparatura nie odnotowywała żadnych zmian. Mam nadzieję, że wybaczy nam pan ten błąd, zwłaszcza że rozmawialiśmy o bardzo osobistych sprawach. Liczę na to, że okaże się pan na tyle uprzejmy, aby nie robić z tego problemu. Mannen pokręcił głową w ludzkim geście zaprzeczenia. Gdy na nich patrzył, wydawało się, że jego oczy należą do kogoś znacznie młodszego niż cała reszta ciała. W końcu odezwał się głosem szepczącym niczym wiatr, który czesze trawy. Mówił powoli, z wyraźnym wysiłkiem. — Kolejne… błędne założenie. Nigdy nie jestem uprzejmy. — Zaiste, nie zasłużyliśmy na uprzejmość, Diagnostyku Mannen — powiedział Lioren, starając się przebić przez własne narastające zakłopotanie. — To ja jestem odpowiedzialny za to najście. Powód, dla którego zależało mi na wizycie, nie jest już ważny, więc zaraz wychodzimy. Raz jeszcze przepraszamy. Jedna z leżących na kocu pomarszczonych dłoni poruszyła się lekko, jakby chory chciał tym gestem poprosić o ciszę. Lioren zamilkł. — Wiem… po co przyszliście — powiedział Mannen tak cicho, że translator stojący kilka cali od jego ust ledwie wychwycił jego słowa. — Wszystko słyszałem… rozmawialiście o Seldalu… i o sobie… przez blisko dwie godziny. Zmęczyliście mnie i niebawem zasnę naprawdę… nie udając. Teraz musicie już iść. — Natychmiast — powiedział Lioren. — Ale możecie wrócić, jeśli zechcecie. W bardziej odpowiedniej chwili. Chcę zadać wam kilka pytań. Nie zwlekajcie za bardzo z odwiedzinami. — Rozumiem — odparł Lioren, — Przyjdziemy niebawem. — Może zdołam wam pomóc… w sprawie Seldala… a w zamian… będę chciał usłyszeć więcej o Cromsagu. Mannen był Diagnostykiem przez wiele lat i jego pomoc mogła okazać się nieoceniona, szczególnie jeśli oferował ją wprost. Lioren wiedział jednak, że będzie musiał przy tej okazji rozdrapać swoje nie zabliźnione jeszcze rany. Zanim zdołał coś powiedzieć, usta Mannena rozciągnęły się w specyficznym ludzkim grymasie zwanym uśmiechem. — A mnie się zdawało, że mam kłopoty — powiedział. ROZDZIAŁ JEDENASTY Następne wizyty Liorena były dłuższe, całkiem prywatne i nawet nie w części tak przykre, jak się tego obawiał. Poprosił Hredlichi, która była pielęgniarką u Mannena, aby informowała go, gdy tylko pacjent będzie przytomny i w dość dobrej formie, aby przyjmować gości. Niezależnie od pory dnia czy nocy. Hredlichi oczywiście spytała o zdanie samego Mannena i była bardzo zdziwiona jego zgodą. Ostatnio nie miał do niego dostępu nikt poza jego lekarzem. Cha stwierdziła, że nie jest dość zaangażowana w sprawę, aby rezygnować ze snu albo własnej pracy, jednak jeśli akurat będzie im po drodze, wtedy oczywiście chętnie pomoże Liorenowi. W ten sposób ich pierwsza wspólna wizyta u Mannena okazała się zarazem ostatnią. Za trzecim razem Lioren stwierdził z ulgą, że Mannen nie chce rozmawiać wyłącznie o Cromsagu albo o sobie. Zmiana ta nastąpiła w odpowiednim momencie, gdyż Lioren czuł się coraz bardziej rozczarowany brakiem postępów w sprawie Seldala. — Z całym szacunkiem, doktorze — powiedział, wysłuchawszy kolejnej diagnozy, którą pacjent sam sobie postawił. — Nie dysponuję ludzkim hipnozapisem i w związku z tym trudno mi cokolwiek oceniać, poza tym nie jestem obecnie władny praktykować mojego dawnego zawodu. To Seldal jest pańskim lekarzem… — Rozmawia ze mną, jakbym był… idiotą albo małym dzieckiem — przerwał mu Mannen. — Albo kimś konającym. Ty przynajmniej nie zabijasz mnie… współczuciem. Przychodzisz, aby zdobyć… informacje o Seldalu… a w zamian zaspokoić moją ciekawość. Nie, nie boję się śmierci… boję się ciągłego rozmyślania o niej. — Czy pan cierpi, doktorze? — Dobrze wiesz, że nie, u licha — warknął słabym głosem Mannen. — Kiedyś mogło się to zdarzać, gdy prymitywne środki przeciwbólowe osłabiały organizm… i w rezultacie zabijały pacjenta. Lekarz miał może potem wyrzuty sumienia… ale z drugiej strony wiedział, że oszczędził komuś długiego umierania. Teraz jednak nauczyliśmy się, jak uśmierzać ból bez szkodliwych skutków ubocznych… I nic już nie da się zrobić, pozostaje tylko czekać… który kawałek mojej osoby pierwszy przestanie funkcjonować. Nie powinienem w ogóle pozwalać Seldalowi, aby ciął mi jelita… ale tamta dolegliwość była bardzo dokuczliwa. — Współczuję — powiedział Lioren. — Ja też pragnę śmierci. Pan może jednak z dumą patrzeć w swoją przeszłość i wie pan, że koniec nadejdzie już niedługo. Ja tkwię w osamotnieniu i poczuciu winy i będę musiał to znosić, aż… — Naprawdę wiesz, co to współczucie? — przerwał mu Mannen. — Robisz na mnie wrażenie kogoś bardzo dumnego i pozbawionego uczuć… dobrze jednak sprawdzałeś się jako maszyna do leczenia. Dopiero Cromsag pokazał, że ta maszyna nie funkcjonuje bez zarzutu. Chcesz ją więc teraz zniszczyć… podczas gdy O’Mara próbuje ją naprawić. Nie wiem, który z was zwycięży. — Nigdy nie chciałem zniszczyć siebie dla uniknięcia kary — powiedział Lioren. — Przeciętnemu lekarzowi nie mówiłbym podobnie przykrych rzeczy… Wiem, uważasz, że na nie zasłużyłeś… a nawet gorzej… nie oczekujesz ode mnie przeprosin… Ale przepraszam… bo cierpię tak bardzo, że nawet nie sądziłem, że takie cierpienie jest możliwe… bo wyładowuję się na tobie… chociaż ignoruję przyjaciół… nie chcę, aby przekonali się, że jestem już tylko… starym zgorzkniałym człowiekiem. Lioren nie wiedział, co powiedzieć. — Byłem przykry dla kogoś, kto mnie nie skrzywdził — podjął Mannen. — Aby ci to wynagrodzić, mogę jedynie spróbować pomóc… informacjami o Seldalu. Gdy odwiedzi mnie jutro, podpytam go o pewne sprawy osobiste. Nie wspomnę o tobie… nie będzie niczego podejrzewał. — Dziękuję — powiedział Lioren. — Nie wiem jednak, jak może go pan wypytywać… — To proste — stwierdził silniejszym głosem Mannen. — Seldal jest starszym lekarzem, a ja byłem jeszcze do niedawna Diagnostykiem, Będzie zaszczycony, że o coś go pytam, i to z trzech powodów. Z szacunku dla mojego byłego statusu, bo chętnie ulży doli terminalnego pacjenta, który być może po raz ostatni chce uciąć sobie luźną pogawędkę, a przede wszystkim dlatego, że przestałem rozmawiać z nim trzy dni przed operacją. Jeśli nie uda mi się niczego dowiedzieć, będzie to znaczyło, że nie ma czego się dowiadywać. Lioren był zdumiony. Ta nieuleczalnie chora istota zamierzała mu pomóc, być może podejmując w ten sposób ostatni większy wysiłek w życiu, tylko dlatego, że wcześniej była dla niego nieuprzejma. Lioren zawsze uważał, że emocjonalne zaangażowanie w kwestie zawodowe to błąd. Jego zdaniem interesom pacjenta najlepiej służyło podejście bezososobowe, czysto kliniczne. Mannen zaś nie był nawet jego pacjentem. Wydawało mu się jednak, że od teraz sprawa starszego lekarza Seldala dotyczy już nie tylko jego. — Raz jeszcze dziękuję — powiedział. — Chciałem spytać o charakter cierpienia, o którym wspomniał pan, że przewyższa wszystko, czego pan dotąd doświadczył. Bierze pan przecież środki przeciwbólowe. A może chodzi o niemedyczny problem? Mannen spojrzał na niego przeciągle. Lioren żałował, że nie potrafi odczytać wyrazu malującego się na pomarszczonej twarzy. Spróbował więc jeszcze raz. — Jeśli to niemedyczny problem, może powinienem wezwać O’Marę? — Nie! — powiedział Mannen cicho, ale stanowczo. — Nie chcę z nim rozmawiać. Był tu już wiele razy, ale zawsze udawałem, że śpię, i w końcu przestał przychodzić. Podobnie jak moi przyjaciele. Stawało się jasne, że Mannen bardzo pragnął kontaktu, ale świadomie jeszcze się na to nie zdecydował. W tym przypadku milczenie mogło być najlepszym sposobem zadawania pytań. — Ty zbyt wiele chcesz zapomnieć — powiedział w końcu głośno Mannen, gdy zebrał siły. — Ja nazbyt wiele zapominam. — Nadal nie rozumiem. — Czy muszę tłumaczyć ci wszystko jak stażyście pierwszego roku? Przez większą część zawodowego życia byłem Diagnostykiem. Przywykłem do przechowywania w pamięci nawet dziesięciu zapisów. Dostosowałem do tego wszystko, co mogłem. Zmagałem się z tymi osobowościami. To zwykle jest prawdziwe pole bitwy, aż w końcu… — To jasne. Sam miałem raz aż trzy zapisy. — …aż w końcu gospodarz zaprowadza porządek. Zaczyna rozumieć tych obcych i czyni ich swoimi przyjaciółmi bez oddawania części siebie. W końcu wszyscy zaczynają żyć w zgodzie. To jedyny sposób na uniknięcie traumy, która spowodowałaby skreślenie z listy Diagnostyków. Mannen zamknął na chwilę oczy. — Jednak teraz jest tam pusto. Brak tych wojowników, którzy ostatecznie zostali przyjaciółmi. Zostałem sam, tylko z własnymi wspomnieniami, a wśród nich i wspomnieniem o tym, kim byłem i co mi zabrano. Powiedzieli mi, że tak trzeba, bo pod koniec każdy powinien być tylko sobą. Ale czuję się samotny w tym trwającym całą wieczność oczekiwaniu na koniec. Lioren odczekał trochę, aby upewnić się, że Mannen na pewno skończył. — O ile wiem, nieuleczalnie chorzy Ziemianie rzeczywiście znajdują oparcie w towarzystwie przyjaciół. Pan z jakiegoś powodu nie chce ich widzieć. Skoro jednak odpowiadałaby panu bliskość przyjaciół z hipnozapisów, należałoby przyjąć je z powrotem. Mogę zaproponować to rozwiązanie naczelnemu psychologowi… — Przestań mieszać do tego O’Marę — przerwał mu Mannen. — Zapomniałeś, że masz zajmować się Seldalem, a nie mną? I ani słowa o zapisach. Gdyby O’Mara dowiedział się kiedyś, co kombinujesz, miałbyś poważne kłopoty. — Nie potrafię wyobrazić sobie większych kłopotów niż te obecne — stwierdził z powagą Lioren. — Przepraszam — mruknął Mannen, unosząc dłoń. — Zapomniałem na chwilę o Cromsagu. Rzeczywiście, nawet cięty język O’Mary to niewiele w porównaniu z karą, na jaką sam się skazałeś. Lioren nie przyjął tych przeprosin, uważał, że i tak nie zasłużył na nie. — Ma pan rację. Ponowne przyjęcie hipnozapisów nie byłoby dobrym pomysłem. Niewiele wiem o ludzkiej psychologii, ale chyba lepiej być w takiej chwili sobą, a nie kimś pogrążonym w iluzjach o przyjaciołach wykreowanych po to, aby łatwiej znieść obecność cudzych myśli. Tamte istoty nigdy naprawdę pana nie poznały, nie wiedziały nawet o pana istnieniu w chwili oddawania zapisów. Podczas tego oczekiwania chyba lepiej skupić się na sobie, własnych myślach i osiągnięciach. Gdyby nie bronił pan prawdziwym przyjaciołom dostępu, na pewno pomogliby panu wypełnić te chwile… — Nie spotkałem jeszcze inteligentnej istoty, która nie pragnęłaby długiego życia i szybkiej, bezbolesnej śmierci. Ale takie pragnienia rzadko się spełniają, prawda? Moje cierpienie nie może równać się z twoim, ale muszę trwać w tym pozbawionym zdolności odczuwania ciele, którego umysł wydaje mi się obcy i przerażający, ponieważ jest teraz tylko mój. Nie potrafię wypełnić tej pustki. Były Diagnostyk spojrzał w jedno z bliżej przysuniętych oczu Liorena, który ciągle rozważał to, co usłyszał, niepewny, czy na pewno wszystko dobrze zrozumiał, — Od tygodni już się nie odzywałem i teraz męczy mnie mówienie — powiedział w końcu Mannen. — Idź już, bo inaczej zasnę w połowie zdania. — Proszę… mam jeszcze jedno pytanie. Czy chce pan powiedzieć, że komuś z olbrzymim brzemieniem winy nie zrobiłoby różnicy, gdyby popełnił jeszcze jeden podobny czyn mający tym razem być przysługą? Czy chce pan, abym skrócił pański czas oczekiwania? Mannen przez dłuższą chwilę nie odpowiadał, tak że Lioren musiał sprawdzić czujniki, aby się upewnić, że Ziemianin nie stracił przytomności. — Gdybym zasugerował coś takiego, co byś odpowiedział? — spytał w końcu. Lioren nie musiał się nad tym zastanawiać. — Odpowiedziałbym „nie”. Winienem umniejszać moje poczucie winy, na ile to będzie możliwe, oczywiście, a nie powiększać je kolejną, małą czy wielką zbrodnią. Moglibyśmy dyskutować na temat eutanazji na gruncie etyki czy moralności, ale z medycznego punktu widzenia sprawa jest jasna. Brak fizycznego cierpienia, które należałoby skrócić, przesądza o odpowiedzi. Pański ból ma czysto subiektywny charakter, jest wytworem osamotnionego umysłu, który wspomina szczęśliwe czasy. Jednak dla pana nie jest to przecież nowe doświadczenie. Tak właśnie żył pan, zanim został starszym lekarzem, a potem Diagnostykiem. Sugerowałem już, aby sięgnął pan do jeszcze wcześniejszych wspomnień, własnych doświadczeń i sukcesów. A może wolałby pan coś zupełnie nowego? — Lioren wiedział, że następne zdanie może rozdrażnić albo nawet trwale zniechęcić pacjenta, jednak i tak je wypowiedział. — Na przykład tajemnicę zachowania Seldala. — Idź — szepnął Mannen. — Natychmiast. Lioren został jeszcze przez chwilę, aż odczyty czujników zaczęły wskazywać, że jeszcze chwila, a pacjent naprawdę zaśnie. Gdy przyszedł rano do biura, skupił się całkowicie na codziennych zadaniach. Nie chciał dyskutować o sprawie z porucznikiem ani Cha Thrat. Uważał, że słowa umierającego człowieka nie powinny być przedmiotem niczyich dywagacji. W ogóle wolałby ich nie powtarzać nikomu, tym bardziej że nie odnosiły się bezpośrednio do sprawy Seldala. Spośród pozostałych trzech jego pacjentów dwóch chętnie zgodziło się na rozmowę — o nich samych, szpitalnym jedzeniu, pielęgniarkach, które okazywały albo zgoła matczyną troskę, albo nieczułość godną lodowca. O swoim lekarzu nie mieli jednak wiele do powiedzenia. Mieli z nim słaby kontakt — bardziej słuchał, niż sam mówił — co było może trochę niezwykłe u starszego lekarza, jednak nie można było tego uznać za żadną patologię. Lioren stwierdził z rozczarowaniem, że nic z tych wywiadów nie wyniósł. Trzeci z pacjentów znajdował się pod opieką tralthańskich i hudlariańskich pielęgniarek, którym zabroniono rozmawiać o jego przypadku poza oddziałem. Seldal dodatkowo zabronił dostępu do pacjenta przedstawicielom ras mniejszych niż te dwie właśnie. Liorena zaciekawiły te sekrety, jednak gdy spróbował dotrzeć do zapisu choroby, okazało się, że i on został utajniony. Podobnie zaskoczyła go — tym razem pozytywnie — wiadomość od Hredlichi, że Mannen polecił wpuszczać Liorena o każdej porze. Gdy zajrzał do izolatki, jego zdumienie jeszcze bardziej wzrosło. — Tym razem porozmawiamy o starszym lekarzu Seldalu, twoim dochodzeniu i tobie, nie o mnie. Mannen mówił tak cicho, że ledwie było go słychać, ale nie robił już dłuższych przerw dla nabrania oddechu. Zachowywał się raczej jak Diagnostyk, a nie pacjent u kresu swoich dni. Mannen rozmawiał z Seldalem już dwa razy. Wykorzystał do tego ostatnie obchody lekarza, który bardzo ucieszył się, że pacjent znowu się odzywa i zaczyna okazywać zainteresowanie światem wokół, a nie tylko sobą. Podczas pierwszej rozmowy wyraźnie starał się poprawić mu humor, przekazując ostatnie ploteczki i wieści o innych pacjentach. W ten sposób spędził u Mannena znacznie więcej czasu, niż było to potrzebne z medycznego punktu widzenia. — Oczywiście była to z jego strony czysta uprzejmość wynikająca z mojego dawnego statusu. Niemniej jedną z osób, o której rozmawialiśmy, był nowy stażysta psychologii, niejaki Lioren, zdający się obecnie wędrować po Szpitalu bez wyraźnego celu. Lioren drgnął odruchowo, próbując przybrać postawę obronną, jednak następne słowa Mannena rozproszyły jego obawy. — Spokojnie. Rozmawialiśmy o tobie, nie o twoim zainteresowaniu Seldalem. Siostra Hredlichi, która ma czworo ust i nigdy nie potrafi zamknąć ich na dłużej, powiedziała mu o twoich częstych wizytach u mnie, on zaś był ciekaw, dlaczego cię przyjmuję i o czym rozmawiamy. Nie chcąc kłamać, odparłem, że o naszych problemach, i dodałem, że przy twoich moje wydają się drobne i nieistotne. Mannen przymknął na chwilę oczy, jakby wyczerpany, jednak po chwili odzyskał siły. — Podczas drugiego spotkania spytałem go wprost o hipnozapisy. Nie machaj tak rękami, bo uszkodzisz aparaturę. Seldala czekają niebawem medyczne i psychologiczne badania poprzedzające starania o awans na Diagnostyka, gotów jest zatem przyjąć każdą radę od kogoś, kto ma w tej materii wieloletnie doświadczenie. Pytania o to, jak sobie radzi ze skutkami ubocznymi wszczepienia obcych osobowości, nie wzbudziły żadnych podejrzeń. Nie wiem tylko, czy te informacje na coś ci się przydadzą. Zanim Mannen skończył zdawać relację, jego głos przycichł na tyle, że Lioren musiał pochylić się nad translatorem, którego ze względu na stan chorego nie chciał jednak podkręcać. Nie potrafił też orzec, czy będą to pomocne dane, miał jednak materiał do przemyśleń. — Jestem bardzo wdzięczny, doktorze — powiedział. — To zwykła przysługa, chirurgu kapitanie. Czy i pan wyświadczy mi w zamian uprzejmość? — Nie tę jedną — odparł Lioren bez wahania. — A jeśli… wycofam się ze współpracy? Albo znowu zacznę udawać śpiącego? Lub powiem wszystko Seldalowi? Ich głowy znalazły się tak blisko, że Lioren musiał odsunąć oczy, aby dobrze widzieć rozmówcę. — Wtedy będzie mi przykro i być może zostanę ukarany — powiedział. — Jednak będzie to drobiazg w porównaniu z tym, na co zasłużyłem. Pan zaś nie zasłużył na swoje cierpienie. Mówi pan, że nie znajduje ukojenia ani we wspomnieniach, ani w towarzystwie przyjaciół. Możliwe, że bierze się to nie z pustki, ale z przerażenia samym sobą. Sam dla siebie stał się pan obcy. Jednak pana umysł nadal jest bardzo cenny. Nie trzeba marnować go przedwczesnym uśmierceniem. Powinien pan z niego korzystać, jak długo się da. Lioren poczuł na sobie podmuch wywołany przeciągłym westchnieniem Mannena. — Lioren… jesteś zimna ryba. Kilka chwil później zasnął, a Lioren wrócił do biura. Po drodze kilka razy zderzył się z innymi istotami, szczęśliwie nie powodując ani nie odnosząc obrażeń. Bardziej myślał o pacjencie niż o prawidłowym poruszaniu się korytarzami. Wykorzystywał ostatnie dni albo i godziny życia znękanego pacjenta, aby ułatwić sobie rozwiązanie sprawy, która tak naprawdę była nieistotna. Traktował go jak narzędzie i nie dbał o to, na ile jest w danej chwili sprawne. A może nie? Na Cromsagu też uważał rozwiązanie całości problemu za ważniejsze od życia konkretnych jednostek. Skupiony na jednym, zapomniał się i doprowadził do tragedii. Był dumny i niecierpliwy. Nikt z jego pobratymców nie zdołał dotąd przebić się przez te bariery. Miał przełożonych i podwładnych, ale nigdy nie przyjaciół. Być może patrzący nań obiektywnie udręczony Mannen miał rację, nazywając go zimną rybą. Ale nie do końca. Liorenowi żal było tej słabej i umierającej istoty, od której właśnie wyszedł. Była niby tylko narzędziem, ale budziła też smutek. Wywoływała ból. Lioren nie wiedział, skąd wzięły się w nim te odczucia. Czyżby po raz pierwszy doświadczał przyjaźni? Czy miała ona być równie krótkotrwała jak pozostały jeszcze pacjentowi czas? Gdy tylko wszedł do biura, od razu zauważył, że coś jest nie tak. Współpracownicy wyraźnie na niego czekali. — O’Mara ma spotkanie i nie można mu przeszkadzać — powiedział z ożywieniem Braithwaite. — Ja zaś nie wiem, co ci doradzić. Uprzedzałem, abyś zachował dyskrecję. Co i komu powiedziałeś o swoim zadaniu? Właśnie dostałem wiadomość od Seldala. Chce się z tobą widzieć w świetlicy personelu na dwudziestym trzecim poziomie. — Natychmiast — dodała wyraźnie zatroskana Cha. ROZDZIAŁ DWUNASTY Ponieważ Nallajimowie często gościli przedstawicieli innych ras, ich świetlica była na tyle obszerna, aby Lioren mógł poczuć się w niej swobodnie. Nie rozumiał tylko, dlaczego wybrano właśnie to miejsce. Mimo kruchego ciała gospodarze potrafili być równie bezpośredni w obejściu jak Kelgianie, i gdyby Seldal miał coś przeciwko Liorenowi, nie zawahałby się odwiedzić od razu O’Mary. Przesuwając się obok gniazdowatych legowisk ze śpiącymi albo rozmawiającymi szeptem Nallajimami, Lioren pewien był tylko jednego — to nie miało być towarzyskie spotkanie. — Stój albo usiądź, jak ci wygodnie — przywitał go Seldal, wskazując na dyspenser żywności zamontowany obok kanapy. — I częstuj się, jeśli masz ochotę. Lioren usiadł na miękkim siedzisku. Nadal nie wiedział, czego może się spodziewać. — Zaciekawiłeś mnie — zaświergotał Seldal. Translator przełożył jego słowa wolniej, z niewielkim opóźnieniem. — Nie chodzi mi jednak o Cromsag, bo ta sprawa jest powszechnie znana, ale o twoje podejście do mojego pacjenta, Mannena. Co dokładnie mu powiedziałeś i co usłyszałeś od niego? Gdybym ci powiedział, skończyłyby się uprzejmości, pomyślał Lioren. Nie chciał kłamać, nie wiedział jednak, czy lepiej będzie przemilczeć prawdę, czy w ogóle nie odpowiadać. Nallajim wszelako znowu się odezwał. — Hredlichi powiedziała mi, że dwóch podwładnych O’Mary, Cha Thrat i ty, zjawiło się z prośbą o zgodę na rozmowy z jej pacjentami, w tym również z Mannenem, chociaż jest w bardzo ciężkim stanie. Miało chodzić o planowane usprawnienia w urządzeniu oddziału. Powiedziała też, że była zbyt zajęta, aby dyskutować z wami, twoja masa ciała zaś wykluczała wyrzucenie za próg. Zgodziła się więc, pewna, że Mannen i tak was zignoruje, jak czynił to ostatnio ze wszystkimi. Potem jednak spędziliście u niego dwie godziny, on zaś polecił wpuszczać was, ile razy przyjdziecie. Były Diagnostyk Mannen to bardzo szanowana postać. Tylko O’Mara może pochwalić się dłuższym stażem pracy w Szpitalu. Gdy przyszedłem, był odpowiedzialny za stażystów. Pomógł mi wtedy i pomagał jeszcze później. Był dla mnie kimś więcej niż tylko kolegą po fachu. Jednak aż do wczoraj, gdy zauważył moją obecność i zaczął zadawać ogólne, a poza tym raczej osobiste pytania, nie chciał rozmawiać z nikim oprócz ciebie. Raz jeszcze pytam zatem, co zaszło między tobą a Mannenem? — To pacjent w fazie terminalnej — zaczął Lioren, dobierając starannie słowa. — Jego obecne zachowanie może różnić się od tego, jakie cechowało go w pełni fizycznego i psychicznego zdrowia. Wolałbym nie dyskutować o tym. — Wolałbyś nie dyskutować… — powtórzył Seldal ze złością i tak głośno, że niektórzy ze śpiących poruszyli się w gniazdach. — Zresztą dobrze, zachowaj te tajemnice dla siebie, jeśli musisz. Jesteś zupełnie jak Carmody, który był tu kiedyś, przed tobą. Poza tym masz rację, rzeczywiście nie chciałbym, aby moje wspomnienia o wielkim Mannenie mąciły obrazy kogoś, kto stracił kontakt z rzeczywistością. — Dziękuje za zrozumienie — powiedział Lioren. — Nauczyłem się tej sztuki od pewnego bliskiego przyjaciela. Nie o tym jednak chcę mówić. Streszczę ci, o czym, moim zdaniem, rozmawialiście. Liorenowi ulżyło, że Seldal nie jest już zły i że najwyraźniej nie podejrzewa, o co naprawdę w tym chodzi. Zastanowił się jeszcze, czy ta wzmianka o uczeniu się od przyjaciela miała być znaczącą wskazówką, i w tym momencie Seldal zaczął mówić. — Gdy Mannen dowiedział się, kim jesteś, uznał, że twoje problemy mogą być większe niż jego. Zaciekawiło go to. Zapewne zaczął wypytywać cię o osobiste odczucia i wydarzenia na Cromsagu. Po raz pierwszy od tygodni zainteresował się czymkolwiek. Teraz wydaje się ciekaw wszystkiego. Rozmawia o tobie, wypytuje mnie, chce słuchać o innych pacjentach, domaga się przekazywania najnowszych plotek. Jestem bardzo wdzięczny za poprawę spowodowaną twoimi wizytami. — Jednak obraz kliniczny… — Nie zmienia się. Ale pacjent czuje się lepiej. Hredlichi powiedziała też, że wypytywałeś o to samo innych moich pacjentów, pomijając tylko jednego, u którego nie przewiduje się odwiedzin. To młoda istota pewnego masywnego gatunku, dlatego kontakt z nią wiąże się ze znacznym ryzykiem dla każdego, kto jest od niej mniejszy. Jeśli jednak nadal chcesz odwiedzić tego pacjenta, wyrażam na to zgodę. — Dziękuję — powiedział Lioren z wdzięcznością. Nie podobał mu się przebieg tej rozmowy. — Oczywiście, ciekawi mnie ten tajemniczy pacjent. — Jak wszystkich, którzy nie są zaangażowani w jego terapię, która, niestety, nie przebiega najlepiej — Jednak dość o tym, chcę prosić cię o przysługę. Obserwując zmiany, jakie zaszły w Mannenie dzięki rozmowom z tobą, zastanawiałem się, czy nie dałoby się osiągnąć podobnych rezultatów w przypadku innego pacjenta, młodego Groalterriego, który zasadniczo nie jest chory, ale nie chce się odzywać. Może też zestawienie jego problemów z twoimi poruszy go wystarczająco, aby wyzwolić jakąś aktywność. Oczywiście zrozumiem, jeśli nie zechcesz mi pomóc. — Chętnie udzielę wszelkiej możliwej pomocy — odparł Lioren, z trudem ukrywając podniecenie. — Ale… w Szpitalu naprawdę jest jakiś Groalterri? Nigdy żadnego nie widziałem i wątpiłem już w ich istnienie. Dziękuję. — Powinieneś się trochę nad tym zastanowić, zamiast zgadzać się od razu. Tak jak w przypadku Mannena, może to być dla ciebie stresujące. Ale mam wrażenie, że naprawdę chcesz pomóc, być może traktując to jako element kary. Myślę, że to nie jest dobre podejście. Akceptuję jednak sytuację i skorzystam z twojej pomocy tak samo, jak użyłbym narzędzia. Wszystko dla dobra pacjenta. Niemniej przykro mi, że zwiększam twoje brzemię. Lioren pomyślał, że chyba każdy jest po trosze psychologiem, i spróbował zmienić temat. — Czy mogę nadal odwiedzać doktora Mannena? — Jeśli tylko zechcesz. — I rozmawiać z nim o nowym przypadku? — Czy zdołałbym cię przed tym powstrzymać? — spytał Seldal. — Nie będę mówił ci o nim nic więcej, aby nie wpływać na obraz przypadku, jaki sobie stworzysz. Dostaniesz jego historię choroby oraz tę garść danych na temat świata Groalterrich, którą dysponujemy. Wychodząc, Lioren pomyślał, że wszystko dziwnie się złożyło. Seldal zamierzał wykorzystać go jako narzędzie przy leczeniu trudnego pacjenta, podczas gdy on traktował przedmiotowo innych pacjentów, aby dowiedzieć się czegoś o Seldalu. Inna sprawa, że niewiele mu to dotąd dało. Zajrzał na chwilę do Mannena, aby opowiedzieć mu o rozwoju sprawy i dać nudzącemu się pacjentowi nieco do myślenia, po czym wrócił do biura. Naczelny psycholog był ciągle zajęty, porucznik i Cha zaś zachowywali się tak, jakby mieli być zaraz świadkami pogrzebu. Uspokoił ich, że nic się nie stało, i opowiedział o spotkaniu. Potem wywołał dokumentację pacjenta, aby wydrukować ją i zabrać do siebie. — Groalterri! — wykrzyknął nagle Braithwaite. Lioren obrócił się i odkrył, że Cha i porucznik stali zaraz za nim, wpatrując się w ekran. — Oficjalnie nikt nie wie nawet, że mamy go w Szpitalu, a ty masz się nim zajmować. Ciekawe, co powie na to major? Lioren uznał, że było to pytanie w rodzaju tych, które Ziemianie zwali retorycznymi, i wrócił do pracy. ROZDZIAŁ TRZYNASTY Od czasu stworzenia Federacji przez mieszkańców czterech światów — Tralthy, Orligii, Nidii i Ziemi, którzy jako pierwsi spotkali się między gwiazdami — ich liczba wzrosła do sześćdziesięciu pięciu inteligentnych ras. Nie ze wszystkimi jednak odkrywanymi przez Korpus kulturami można było nawiązać kontakt. Dotyczyło to światów stojących na takim etapie technicznego i społecznego rozwoju, który nie przygotowywał ich mieszkańców na widok nadlatujących olbrzymich statków i dziwnych istot, które z nich wysiadały. Towarzyszący takiemu spotkaniu szok mógłby spowodować powstanie tylu kompleksów i fobii, że dalsza naturalna ewolucja rasy stanęłaby pod znakiem zapytania. Wówczas Federacja wycofywała się, aby czekać na odpowiedni moment. Istniał też jeden świat, którego mieszkańcy sami zdecydowali o izolacji. Jego kultura była stara już wtedy, gdy życie na Ziemi czy Thralcie dopiero kiełkowało. Sami Groalterri dyplomatycznie nie rozwijali tego tematu. Dali jednak jasno do zrozumienia, że nie będą tolerować przedstawicieli Federacji na swoich terenach. Mieli przy tym dość silnej woli, aby egzekwować swoje żądanie. Nie protestowali, gdy obserwowano ich z oddali, udało się zatem uzyskać o nich tyle danych, ile mogły dostarczyć skanery dalekiego zasięgu. Jednak nic więcej. Byli największą z odkrytych dotąd inteligentnych ras, należeli do grupy ciepłokrwistych dwudysznych o klasyfikacji BLSU. Rośli przez całe życie, od narodzin (dzięki dzieworództwu) do bardzo późnej śmierci. Podobnie jak inne wielkie rasy, mieli problemy z poruszaniem się bez pomocy, większość czasu spędzali zatem w wodzie, pływając we własnych jeziorach albo ogólnodostępnych śródlądowych morzach. Wiele z nich zostało utworzonych sztucznie, metodami, których obserwatorzy nie pojmowali. Kolejną cechą charakterystyczną, którą dzielił z innymi olbrzymami (komputer biblioteczny podawał tu jako przykłady Tralthańczyków i ziemską pandę), była bardzo mała masa ich płodów. O ciąży dowiadywano się więc niekiedy dopiero w momencie narodzin. Potomstwo rosło potem powoli i przez długi czas, prawie do wieku dojrzałego, pozostawało niecywilizowane. Właśnie dlatego wybrano do opieki nad Groalterrim masywnych Tralthańczyków i Hudlarian. Cała zaś sprawa wzięła się stąd, że Federacja chciała być wobec Groalterrich szczególnie uprzejma, w nadziei, że któregoś dnia zmienią zdanie, i wydzieliła statek transportowy Korpusu dla przewiezienia poważnie rannego osobnika do Szpitala, ukryła to jednak na wypadek, gdyby pacjent zszedł. Przed wejściem na oddział czuwali dwaj nieuzbrojeni, ale rośli strażnicy Korpusu. Na potrzeby pacjenta zaadaptowano jeden z wyposażonych w śluzę doków, co ułatwiało przebieranie się w ciężkie skafandry i skutecznie zrażało ciekawskich. Nie były one potrzebne ze względów środowiskowych, jak wyjaśniono Liorenowi, ale dla ochrony. Chodziło o to, aby pacjent nikogo nie zabił. Nie byłoby najgorzej, pomyślał Lioren, ale nie podzielił się z nikim tą myślą i posłusznie włożył skafander. Wprawdzie w zapiskach Seldala znajdowały się dokładnie określone rozmiary pacjenta, ale Lioren i tak był zaskoczony. Trudno było sobie wyobrazić, jak wielki musi być dorosły osobnik, skoro ten tutaj miał jeszcze zwiększyć swoją masę kilkaset razy. Pacjent zajmował blisko trzy czwarte powierzchni hangaru i z tej perspektywy nie można było ogarnąć go spojrzeniem. Lioren skorzystał z silniczków skafandra, aby oblecieć go wkoło. W hangarze utrzymywano zerową grawitację, pacjent zaś był przypasany sieciami do pokładu, co umożliwiało lekarzom swobodny dostęp do jego ciała. Na pozostałych ścianach i suficie zamontowano projektory wiązek odpychających, obsługiwane z dyżurki. Budową ciała przypominał ośmiornicę z grubymi mackami i nieproporcjonalnie wielkim tułowiem, z wyraźnie wyodrębnioną głową. Połowa kończyn była wyposażona w pazury, które z czasem miały rozwinąć się w chwytne kończyny, połowa zaś w płaskie, kościane ostrza, dwa razy dłuższe niż ręce Liorena. W dawnych czasach była to przede wszystkim naturalna broń. Seldal ostrzegał, że młode osobniki czasem nadal próbują jej używać. Lioren ponownie okrążył olbrzyma. Starał się trzymać jak najdalej. Tym razem przyjrzał się setkom drobnych blizn pooperacyjnych i świeżym opatrunkom. Zauważył też obszary ogarnięte infekcją, które zajmowały prawie połowę górnej powierzchni ciała. Przyczyną choroby był pasożyt, nieinteligentne jajorodne stworzenie z twardą skorupą. Pasożyt ten wielokrotnie przeniknął głęboko do tkanki podskórnej, powodując ostry stan zapalny. Jak do tego doszło, nie udało się ustalić. Mimo wprowadzenia języka gościa do szpitalnego translatora, nie był on skłonny do rozmowy. Lioren zatrzymał się niemal dokładnie nad głową istoty. Tam właśnie, miedzy czterema rozmieszczonymi symetrycznie oczami, znajdowała się błona, która służyła Groalterrim za narząd mowy i słuchu zarazem. Lioren chrząknął. — Przepraszam, jeśli przeszkadzam. Nie chciałbym się narzucać, ale czy moglibyśmy porozmawiać? Przez długi czas nie było reakcji, potem najbliższa masywna powieka uniosła się powoli i Lioren spojrzał w niezmierzoną głębię czarnego oka. Nagle macka poniżej drgnęła, rozdarła sieć i wystrzeliła w górę, trafiając jednak w ścianę. Ryjąc bruzdę w metalu, kościane ostrze przemknęło obok głowy Liorena, który wyraźnie poczuł towarzyszący temu podmuch. — Kolejna głupia, na poły organiczna maszyna — powiedział pacjent, gdy Lioren został pochwycony przez promień ściągający i przeniesiony z powrotem do dyżurki. — Same zabiegi pacjentowi nie przeszkadzają — wyjaśnił po chwili hudlariański pielęgniarz. — Źle reaguje na próby komunikacji. Teraz jednak chciał chyba tylko pana zniechęcić, a nie skrzywdzić. — Gdyby chodziło o to drugie, skafander byłby chyba marną osłoną — powiedział Lioren, wspominając olbrzymie ostrze. — Podobnie jak moja skóra — mruknął Hudlarianin. — Doktor Seldal, który należy do bardzo kruchych istot, dawno już zrezygnował ze skafandra. Co do pozostałych nielicznych gości, każdy sam wybiera. Ale wracając do tematu. Odkryłem, że pacjent chętniej odzywa się wówczas, gdy ktoś nie ma osłony, którą najwyraźniej uważa za jakiś rodzaj mechanizmu sprzężonego z istotą o niskim poziomie inteligencji. Pozostałym nie mówi wprawdzie wiele więcej i nie bywa nigdy uprzejmy, ale ma z nimi jakiś kontakt. Lioren przypomniał sobie, co usłyszał tuż przed atakiem, i zaczął rozpinać skafander. — Jestem bardzo wdzięczny za radę. Proszę pomóc mi to zdjąć, spróbuję jeszcze raz. Czy jest coś jeszcze, co powinienem wiedzieć? Gdy Lioren uwolnił się ze skafandra, FROB spojrzał na niego uważnie. — Poznajesz mnie? Pewnie nie, ale jestem wdzięczny za to, co powiedziałeś mojej kelgiańskiej przyjaciółce Tarsedth podczas naszego spotkania. Dziwi mnie, że Seldal zgodził się na twoją wizytę, ale jeśli mogę ci w czymś pomóc, tylko powiedz. — Dziękuję. Zastanowił się, do czego jeszcze doprowadzi go wypełnianie zleconego przez O’Marę zadania. Jak na razie, z nieznanych powodów, zdawał się przede wszystkim zyskiwać przyjaciół. Za drugim razem wszedł do hangaru tylko z autotranslatorem i modułem silniczkowym, aby lepiej przemieszczać się w stanie bezwładności. Ponownie zatrzymał się blisko zamkniętych oczu. — Nie jestem maszyną, ani w całości, ani w części — powiedział. — Raz jeszcze pytam z szacunkiem, czy moglibyśmy porozmawiać? Jedno oko otworzyło się powoli niczym wielki właz. Tym razem odpowiedź padła od razu. — Nie wątpię, że byśmy mogli, bo obaj umiemy mówić. Jeśli jednak pytasz o akceptację takiej propozycji, to wątpię. Jedna z macek poruszyła się pod siecią, ale zaraz znieruchomiała. — Nie widziałem dotąd nikogo o podobnym kształcie, jednak zapewne będziesz zachowywać się tak samo jak twoi poprzednicy i zadawać podobne pytania. Chociaż i tak już to wiesz dzięki obserwacjom. Nawet ten mały rębacz Seldal, który mnie dziobie i wypełnia rany jakimiś chemikaliami, też pyta tylko, jak się czuję. Jakby nie wiedział… W ogóle wszyscy zachowują się tak, jakby byli moimi rodzicami i mieli prawo mówić mi, co mam robić. A to absurd, bo jak owady mogą być mądrzejsze i ważniejsze od rodzica? Wyjaśniam ci to dokładnie w nadziei, że być może mógłbyś zakończyć tę pretensjonalną komedie, aby wreszcie wszyscy dali mi spokój i pozwolili umrzeć. A teraz idź stąd. Wielkie oko zamknęło się ciężko, jakby pacjent chciał usunąć natręta z pola widzenia i ze swoich myśli zarazem. Lioren jednak się nie ruszył. — Twoje życzenia zostaną niezwłocznie przekazane osobom odpowiedzialnym za kurację. Są one zresztą nagrywane… Lioren przerwał, bo wszystkie macki zadrgały spazmatycznie i zwinęły się pod siatką, która rozdarła się w paru miejscach. — Moje słowa są wyrazem moich myśli poświęconych tylko tobie i tym, z którymi rozmawiałem wcześniej. Bez mojej bezpośredniej zgody wyrażanej za każdym razem z osobna nie można przekazywać ich innym, którzy nie są tu obecni i być może nie są gotowi, aby je zrozumieć. Jeśli do tego dojdzie, nie powiem ani słowa więcej. Idź. Lioren nadal jednak zwlekał. Przełączył za to translator na częstotliwość dyżurki i odezwał się jak kiedyś, gdy był chirurgiem kapitanem. — Proszę wyłączyć wszystkie urządzenia rejestrujące i wymazać nagrania zrobione po moim przybyciu. Tak samo proszę potraktować wcześniejszy materiał z rozmów między doktorem Seldalem a pacjentem. Cokolwiek pacjent powie, ma być traktowane jako poufne i nie można przekazywać tego stronom trzecim, chyba że pacjent wyrazi na to zgodę. Od tej chwili proszę też nie słuchać cudzych konwersacji z pacjentem za pomocą czujników czy własnych narządów słuchu. Czy to zrozumiałe? — Tak — odparł Hudlarianin. — Ale czy starszy lekarz Seldal…? — Starszy lekarz Seldal zrozumie sens tych decyzji, gdy dowie się o odczuciach pacjenta. Na razie ja biorę na siebie odpowiedzialność za te kroki. — Przerywam kontakt — rozległo się z dyżurki. Lioren wiedział jednak, że wyłączony został tylko dźwięk. Obserwacja miała trwać dalej, na wypadek gdyby trzeba było wyciągać Liorena z kłopotów. Spojrzał znowu na pacjenta, który tymczasem zamknął oko. — Teraz możemy rozmawiać — powiedział. — Nikt nas nie słyszy ani nie nagrywa. Czy to wystarczy? Gargantuiczne ciało pozostało nieruchome i nieme. Lioren mimowolnie przypomniał sobie pierwszą wizytę u Mannena. W jego przypadku też aparatura meldowała, że pacjent jest przytomny. Może zresztą te istoty nigdy nie spały. Było kilka takich gatunków, które ewoluowały w warunkach skrajnego zagrożenia, przez co w jakimś stopniu zawsze musiały pozostawać przytomne. Możliwe też, że należący do starej i refleksyjnie nastawionej kultury pacjent postanowił go ignorować, skoro dwukrotnie wyrażona prośba, aby sobie poszedł, nie odniosła skutku. W przypadku Mannena impulsem do przerwania milczenia była zwykła ciekawość. — Powiedziałeś, że uwaga i wieczne pytania personelu mocno cię drażnią, bo wszyscy kręcą się tu, niczym muchy wokół słonia, a udają, że są rodzicami — odezwał się Lioren. — Nie dopuszczasz do siebie myśli, że mimo małych rozmiarów mogą rzeczywiście myśleć o tobie z podobną troską jak prawdziwi rodzice? To porównanie z dokuczliwymi owadami jest dla mnie przykre, dla innych zapewne też. Nie jesteśmy bezrozumnymi owadami. Bardziej odpowiadałoby mi porównanie z kontaktem, jaki powstaje czasem między wysoce inteligentną istotą a zwierzęciem, o ile rozumiesz, co mam na myśli. Takie dwie istoty łączy czasem bardzo silna, niematerialna więź. Gdyby tej mądrzejszej coś się stało, druga byłaby bardzo przygnębiona z powodu swojej bezradności. Pacjent nie odpowiadał. Liorenowi przeszło przez myśl, że może jego słowa też są dla niego takim owadzim brzęczeniem. Jednak nie wydało mu się to prawdopodobne. Był to przecież osobnik bardzo młody, a wszystkie dzieci są ciekawskie. — Jeśli nie chcesz zaspokoić mojej ciekawości na swój temat, bo wcześniej przekazywano twoje słowa dalej bez twojej zgody, może ty chciałbyś czegoś się dowiedzieć o istocie, która próbuje ci pomóc, czyli o mnie? Nazywam się Lioren. Opowiedział o sobie, pamiętając, po co tu przyszedł. Seldal przysłał go w myśl zasady, że zawsze da się znaleźć kogoś, kto ma jeszcze gorzej. Liczył widać na podobną reakcję jak w przypadku Man\nena. Jednak czy tak wielka i dumna istota będzie w stanie współczuć komuś, kogo porównuje do dokuczliwego owada? Tym razem opowieść trwała jeszcze dłużej, bo Mannen wiedział wszystko, co trzeba, o Federacji, Korpusie, sądach i Cromsagu. Tutaj trzeba było tłumaczyć wszystko od początku. Wiele razy tracił obiektywizm, poniesiony własnymi emocjami, i musiał przypominać sobie, że jest tylko narzędziem mającym pobudzić emocje pacjenta. Wreszcie skończył. Czekał i cieszył się, że pacjent na razie nie reaguje. Dzięki temu mógł nieco się uspokoić. — Nie wiedziałem, że tak mała istota może udźwignąć podobny ładunek bólu — powiedział w końcu Groalterri. — Wierzę w to tylko dlatego, że cię widzę, bo oczami umysłu postrzegam cię jako starego i steranego życiem rodzica. Niestety, nie mogę ci pomóc, bo i ja mam swoje brzemię winy. Jego głos przycichł nagle i Lioren musiał podkręcić translator. — Jestem winien wielkiego i strasznego grzechu. ROZDZIAŁ CZTERNASTY Minęła ponad godzina, zanim Lioren wrócił do dyżurki, gdzie czekał już Seldal. Skrzydła drżały mu w nallajimskim odpowiedniku gniewu. — Słyszałem, że kazałeś wyłączyć wszystkie rejestratory dźwięku — odezwał się, nie czekając nawet na słowa Liorena. — Wcześniejsze rozmowy z pacjentem zaś mają zostać wymazane. Nadużywasz swojej władzy, Liorenie. Widać weszło ci to w krew, chociaż sądziłbym, że powinieneś bardziej uważać po katastrofie na Cromsagu. Niemniej rozmawiałeś z pacjentem dłużej niż ktokolwiek przed tobą. Co ci powiedział? Lioren milczał przez chwile. — Nie mogę dokładnie tego powtórzyć. Wiele jego wyznań miało czysto osobisty charakter i nie mnie decydować o przekazaniu tego dalej. Seldal zapiszczał wysokim tonem. — Ten pacjent musi przekazać ci informacje, które pomogą w leczeniu. Nie mogę nakazać pracownikowi twojego działu, aby cokolwiek im wyjawił, ale mogę zwrócić się do O’Mary, aby wydał ci takie polecenie. — Panie starszy lekarzu — powiedział Lioren. — W tym przypadku nie ma znaczenia, o kogo chodzi. Moja odpowiedź zawsze będzie taka sama. Hudlarianin usunął się na bok, jakby wcale go tu nie było. Nie chciał narobić sobie kłopotów jako świadek dyskusji, w której jego szef nie był górą. — Czy mogę przyjąć, że nadal wolno mi odwiedzać pacjenta? — spytał cicho Lioren. — Możliwe, że zdołam uzyskać też materiał o nieosobistym charakterze, który będzie panu pomocny. Jednak obecnie ważniejsze jest, aby nie poczuł się urażony, ponieważ przywiązuje wielką wagę do tego, co komu przekazuje, i traktuje to właściwie jak swoją własność. Seldal znowu zjeżył pióra. — Ma pan moją zgodę. Mam nadzieję, że teraz mogę porozmawiać z pacjentem? — Jeśli nakaże pan, aby rejestratory dźwięków nadal były wyłączone, to tak. Gdy Seldal wyszedł, Hudlarianin wrócił na miejsce przed monitorami. — Z całym szacunkiem, Lioren — powiedział cicho. — Nasze narządy słuchu są bardzo wrażliwe i nie da się ich wyłączyć inaczej, jak tylko obkładając czymś tłumiącym dźwięki. Tutaj brak podobnych przedmiotów. — Wszystko słyszałeś? — spytał Lioren, nagle zły, że zaufanie pacjenta zostało jednak nadużyte i że Seldal, który nie powinien dowiedzieć się o niczym z tej rozmowy, pozna niebawem jej treść ze szpitalnych plotek. — Także o tej zbrodni, którą podobno popełnił przed przybyciem tutaj? — Polecono mi nie słuchać, więc nie słuchałem i nie mogę rozmawiać o tym, czego nie słyszałem, z nikim poza osobą, która zabroniła mi słuchać. — Dziękuję — powiedział Lioren z ulgą. Spojrzał na plakietkę stażysty, ale były na niej tylko symbole oznaczające oddział i rangę, jako że Hudlarianie używali imion wyłącznie miedzy sobą, a i to raczej tylko w rodzinie. Lioren zapamiętał jednak, co trzeba, aby rozpoznać tę istotę w przyszłości. — Czy chcesz porozmawiać o tym teraz? — Na razie wolałbym się ograniczyć do pewnej obserwacji. Mam wrażenie, że zdobyłeś zaufanie pacjenta tak niezwykle szybko, mówiąc wiele o sobie i zapraszając go do specyficznej rozmowy. — Tak? — Na moim świecie, i zapewne też często u ciebie, nie zadziałałoby to, ponieważ uważamy, że nasze życie zaczyna się narodzinami i kończy śmiercią, i nie roztrząsamy nigdy takich kwestii jak te, które zdają się nie dawać spokoju pacjentowi. Jednak w przypadku Groalterrich i wielu innych społeczeństw Federacji jest to dość grząski grunt… — Wiem. Wiem też, że nie jest to już wyłącznie medyczny problem. Mam nadzieję, że znajdę jakąś podpowiedz w naszym komputerze bibliotecznym. Dobrze, że wiem chociaż, jakie pytanie zadać na początek: jaka jest różnica między zbrodnią a grzechem? Wróciwszy do biura, Lioren usłyszał, że O’Mara jest u siebie i zabronił mu przeszkadzać. Braithwaite i Cha mieli właśnie wyjść, jednak Sommaradvanka została na chwilę, wyraźnie chcąc wypytać Liorena. Ten ignorował jej milczącą ciekawość, nie wiedząc, ile — jeśli w ogóle cokolwiek — może jej powiedzieć. — Widzę, że jesteś bardzo wzburzony — powiedziała Cha, wskazując nagle na ekran jego monitora. — Czyżby było aż tak źle, że musisz szukać pociechy w… Lioren, to u ciebie naprawdę niepokojący objaw. Dlaczego sięgasz do materiałów na temat religii społeczeństw Federacji? Lioren musiał przez chwilę zastanowić się nad odpowiedzią, bo nagle dotarło do niego, że od czasu, gdy zajął się Seldalem, o wiele więcej myślał o problemach Mannena i wielkiego obcego niż o własnych. Było to dla niego zaskakujące odkrycie. — Dziękuję za zainteresowanie — odparł z namysłem. — Nie, nie jest gorzej. Jak wiesz, zgłębiam sprawę Seldala i rozmawiam w tym celu z jego pacjentami. Trafiłem na dość złożony dylemat etyczny, ale na razie nie wiem, ile mogę ci o nim opowiedzieć. W każdym razie religia odgrywa tu pewną rolę i jako kompletny ignorant na tym polu pragnę się dokształcić, na wypadek gdyby ten temat znowu się pojawił. — Ale kto może chcieć dyskutować o religii? — zdziwiła się Cha. — Przecież to temat, który każdy woli raczej omijać — Łatwo przy tej okazji o kłótnie, w których nigdy nie ma zwycięzców. Czy to Mannen? Jeśli potrzebuje pomocy tego rodzaju, chyba będzie lepiej poszukać kogoś z jego własnej rasy. Ale już rozumiem. Wprowadzanie kogoś w błąd milczeniem, które prowadzi do błędnych wniosków, to też kłamstwo, pomyślał Lioren. Cha uczyniła gest, który oznaczał, że słowa te mają szczególną wagę (Lioren go nie rozpoznał). — Napomknę jednak, że zapominasz ostatnio o śnie i jedzeniu. Możesz jednak zamówić przekąskę z domowego dyspensera albo stąd. Nie pomogę ci w sprawie ludzkich religii, ale chodźmy do jadalni. Opowiem ci o religiach na Sommaradvie — mamy ich pięć. Wiem o nich sporo, chociaż nigdy nie byłam specjalnie zaangażowana. Po posiłku kontynuowali rozmowę w jego pokoju. Cha nie naciskała więcej, ale i następna wizyta u Mannena nie była dla niego łatwa. — Do diabła, Lioren — rzucił były Diagnostyk, który zdawał się nie mieć już żadnych kłopotów z oddychaniem. — Seldal wspomniał mi, że rozmawiałeś z Groalterrim, który cię zaakceptował, choć nie chce gadać z nikim innym w Szpitalu, a ty nie chcesz uronić ani słowa na ten temat. Teraz zaś jeszcze oczekujesz, że usprawiedliwię twoje milczenie, chociaż nie mówisz mi, dlaczego tak postępujesz. Co, u diabła, się dzieje, Lioren? Gadaj, bo umrę z ciekawości. — Od ciekawości się nie umiera — powiedział Lioren, patrząc na zgrzybiałego starca o młodych oczach. — Wręcz odwrotnie. Pacjent jęknął głośno. — Jeżeli dobrze rozumiem, twój problem związany jest z tym, co usłyszałeś podczas drugiej, znacznie dłuższej rozmowy z wielkim obcym. Zapewne chodziło o informacje na tematy osobiste i inne jeszcze kwestie ogólne, dotyczące Federacji i świata pacjenta, jego kultury i zwyczajów. Wiele z nich może mieć znaczenie dla obrazu klinicznego. Na pewno byłyby cenne i dla Seldala, i dla specjalistów kontaktowych Korpusu… Ty jednak czujesz się zobowiązany do zachowania tajemnicy. Ale na pewno wiesz, że ani ty, ani pacjent nie macie prawa ukrywać takich informacji. Lioren zerknął jednym okiem na czujniki w poszukiwaniu sygnałów wyczerpania wywołanego tak długą przemową pacjenta. Nie dostrzegł żadnych. — Sprawy osobiste to jedno — podjął Mannen. — Moja wcześniejsza prośba o pomoc w skróceniu mojego czasu oczekiwania nie rozniosła się po Szpitalu, bo było to coś prywatnego, a poza tym bez znaczenia. Ale w przypadku danych klinicznych sam wiesz, że powinny one być dostępne dla wszystkich, tak samo jak zasady działania naszych skanerów czy generatorów nadprzestrzennych. Owszem, kiedyś uznawano to ostatnie za ściśle tajne, ale w końcu stwierdzono, że takie rzeczy to domena wiedzy publicznej. Jednak w tamtych przypadkach chodzi o wiedze i naukę. Równie dobrze można by utajnić prawo ciążenia. Próbowałeś wyjaśnić to swojemu pacjentowi? — Owszem. Ale gdy zaproponowałem upublicznienie niektórych fragmentów rozmowy, przekonując, że chodzi o kwestie bardzo ogólne dotyczące ich kultury, i dodając, że przecież trudno pytać z osobna każdego Groalterriego o zgodę, odpowiedział, że się zastanowi. Jestem pewien, że chce nam pomóc, może jednak mieć powody, aby się wahać. Powody natury religijnej. Nie chciałbym, aby przez mój brak cierpliwości znowu zamknął się w sobie. Jeśli wpadnie we wściekłość, może nawet przebić ścianę, otwierając oddział na próżnię. — A tak. Dzieci, nieważne jak wielkie, bywają czasem nieobliczalne. Skoro zaś mowa o religii, jest wielu Ziemian, którzy wierzą, że… Urwał, gdyż w małej izolatce nagle zaroiło się od gości. Najpierw w drzwiach pojawił się O’Mara, za nim Seldal, na końcu zaś Prilicla, który wleciał na swoich przezroczystych skrzydłach i przysiadł na suficie, gdzie nie groziło mu żadne przypadkowe potrącenie przez kolegów. O’Mara skinął głową Liorenowi na powitanie i pochylił się nad pacjentem. — Słyszałem, że znowu rozmawiasz z ludźmi — powiedział bardzo łagodnym głosem. Lioren nie słyszał u niego jeszcze takiego tonu. — I że chciałeś mnie widzieć, aby o coś poprosić. Jak się czujesz, stary przyjacielu? Mannen pokazał zęby w uśmiechu i skinął na Seldala. — Dobrze. Ale dlaczego nie spytasz doktora? — Objawy w pewnym stopniu się cofnęły — powiedział Seldal. — Jednak ogólny obraz kliniczny jest nadal bez zmian. Pacjent mówi, że czuje się lepiej, ale musi to być rodzaj autosugestii. Tak czy owak, może odejść w każdej chwili. Wzmianka, że Mannen zamierza poprosić o coś psychologa, zaniepokoiła Liorena. Obawiał się, że może chodzić o to samo, o co wcześniej prosił jego, tyle że teraz odbyłoby się to publicznie. Zrobiło mu się przykro z tego powodu, jednak Prilicla zdawał się nie wyczuwać zapowiedzi niczego podobnego. — Emocje przyjaciela Mannena nie sugerują, aby musiał być obiektem zainteresowania psychologa — zaćwierkał empata. — Przyjacielowi O’Marze nie trzeba przypominać, że każdy składa się z ciała i ducha i czasem silnie zmotywowany umysł może wywierać wpływ na fizyczną kondycję ciała. Mimo nieciekawego obrazu klinicznego przyjaciel Mannen czuje się naprawdę dobrze. — A czy twierdziłem coś przeciwnego? — spytał Mannen i ponownie się uśmiechnął. — Wiem, że dziwnie to wygląda, gdy Seldal przekonuje, że jestem umierający, Prilicla twierdzi, że dobrze ze mną, a ty masz wybierać. Jednak od paru dni strasznie się tu nudzę i chcę wyjść. Oczywiście będę unikał wysiłku fizycznego, ale nadal mogę uczyć, przejmując nieco obowiązków Cresk-Sara, technicy zaś na pewno sklecą dla mnie jakiś wózek albo inny kokon z niwelatorami grawitacji. Wolałbym odejść, robiąc coś niż leżąc tutaj. No i… — Stary druhu — powiedział O’Mara, pokazując na jeden z monitorów. — Może przestałbyś gadać na chwilę i zaczerpnął powietrza? — Nie jestem całkiem bezradny — odezwał się Mannen po krótkiej przerwie. — Założę się, że pokonałbym Priliclę w pojedynku na ręce. Cinrussańczyk sięgnął jedną z patykowatych kończyn do czoła pacjenta. — Mógłbym nie pozwolić ci wygrać, przyjacielu Mannen. Liorenowi ulżyło, że prośba dotyczyła czegoś zupełnie innego i nie miała splamić reputacji byłego Diagnostyka. Poczuł jednak, że coś w ten sposób traci, i po raz pierwszy od przybycia gości też się odezwał. — Doktorze Mannen… Chciałbym… Czy nadal będziemy mogli rozmawiać? — Nie — warknął O’Mara, zwracając się do Liorena. — Chyba że najpierw porozmawiasz ze mną. Zwisający z sufitu Prilicla zadrżał, odczepił się i spłynął półpętlą w kierunku drzwi, — Moja empatia podpowiada mi, że przyjaciele Lioren i O’Mara zaraz się pokłócą, czego wolałbym umknąć. Zostawmy więc ich samych, przyjacielu Seldal, — A co ze mną? — spytał Mannen, gdy drzwi zamknęły się za lekarzami. — Ty, stary druhu, będziesz tematem naszej rozmowy. Ostatnio podobno umierałeś. Co takiego zrobił czy powiedział ci ten stażysta, że nagle postanowiłeś wrócić do pracy? — Nawet wołami tego ze mnie nie wyciągniesz — powiedział Mannen z uśmiechem. Lioren zastanowił się, o jakie zwierzęta może chodzić i co ludzie z siebie nimi wyciągali, ale uznał, że chyba nie powinien tego zdania rozumieć dosłownie. O’Mara znowu obrócił się w jego stronę, — Lioren, oczekuję ustnego, a potem jeszcze pisemnego raportu z tego, co tu zaszło. Słucham. Lioren nie chciał dopuścić się niesubordynacji, odmawiając, ale potrzebował czasu, aby zastanowić się, co może, a czego nie powinien powiedzieć. O’Mara jednak już czerwieniał na twarzy i widać było, że nie da mu ani chwili dłużej. — Dalej — rzucił niecierpliwie psycholog. — Wiem, że rozmawiałeś z Mannenem na temat Seldala. To był na pewno twój pomysł i podjąłeś duże ryzyko, bo gdyby Mannen nie chciał współpracować i wyjawił wszystko Seldalowi… — Oto co się zdarzyło — przerwał mu Lioren, chcąc pozostać przy bezpiecznym temacie. — Doktor Mannen i ja rozmawialiśmy dość długo o Seldalu, ale brak jeszcze ostatecznych wniosków, te dotychczasowe zaś sugerują, że Seldal jest w pełni władz umysłowych… — Jak na starszego lekarza — wtrącił Mannen. O’Mara warknął coś gardłowo. — Zapomnij na moment o tamtej sprawie. Teraz interesuje mnie fakt, że Seldal zauważył istotne zmiany u swego pacjenta i powiązał je z rozmowami z moim stażystą. Potem poprosił cię o rozmowę z Groalterrim, który chociaż silniejszy, był równie milczący jak Mannen. I to z takim skutkiem, że gdy zaczął mówić, zabroniłeś to nagrywać. Naczelny psycholog mówił już ciszej, ale dla Liorena brzmiało to jak krzyczenie szeptem. — Powiedz mi zatem, teraz i od razu, co takiego powiedziałeś tym dwóm pacjentom i co oni ci powiedzieli, że jeden się rozgadał, a drugi oszalał i nagle nie chce umierać. Położył lekko jedną dłoń na ramieniu Mannena. — Naprawdę chcę to wiedzieć. Z powodów tak osobistych, jak zawodowych. Lioren znowu zaczął szukać w myślach właściwych słów. — Z całym szacunkiem, majorze — zaczął ostrożnie. — Mogę ujawnić niektóre kwestie o nieosobistym charakterze, ale tylko pod warunkiem że pacjenci mi na to pozwolą. Przykro mi, ale reszta — czyli to, co najbardziej pana interesuje jako psychologa — musi pozostać tylko dla moich uszu. Twarz O’Mary ponownie okryła się szkarłatem, ale po chwili major zaczął się uspokajać. Potem nagle wzruszył ramionami i wyszedł. ROZDZIAŁ PIĘTNASTY — Ciągle zadajesz pytania, młody Liorenie — powiedział Groalterri. Przy tak olbrzymim stworzeniu trudno było zauważyć subtelne zmiany mimiczne, chociaż istota była do nich zdolna, Lioren zaś nauczył się dotąd rozpoznawać tylko niektóre sygnały niewerbalne. Niemniej jednak był skłonny uznać to spotkanie za bardzo owocne. — Sam też na nie odpowiadam — stwierdził. — O ile są zadawane. Macki wkoło i po bokach poruszyły się niczym żywa góra i znowu znieruchomiały. Lioren wiedział, że nie ma się czego obawiać. Agresywne zachowanie z pierwszej wizyty nie powtórzyło się nigdy więcej. — Nie mam żadnych pytań — powiedział pacjent. — Ciekawość umarła we mnie przygnieciona ciężarem winy. Odejdź. Lioren wycofał się, aby okazać szacunek, ale nie wyszedł. Nadal chciał rozmawiać. — Spróbuj jednak zaspokoić moją ciekawość — powiedział. — Pomóż mi zapomnieć na chwilę o mojej winie. Może mógłbym ci pomóc, gdybyś zechciał mnie o coś spytać. Pacjent nie poruszył się i nie wydobył z siebie głosu. Lioren spotkał się już z taką jego reakcją i miał ją nie tyle za odmowę, ile za przejaw wahania. Mówił więc dalej. Groalterri nie byli zdolni do samodzielnych podróży kosmicznych, opowiadał więc pacjentowi o obcych istotach, które były podobnie ograniczone przez naturalne warunki, oraz o innych, które jednak przezwyciężyły różne trudności i sięgnęły gwiazd. Opisał wielkie dywanowe stwory z Drambo, które potrafiły swoją masą nakryć cały kontynent i widziały świat milionami wrażliwych na dotyk kwiatów, które rosły na ich grzbietach. Były wprawdzie w zasadzie roślinami, ale obdarzonymi bystrymi i potężnymi umysłami. Opowiedział też o dzikich Obrońcach Nie Narodzonych, którzy nigdy nie spali i nigdy nie przestawali walczyć, aż ginęli, zbyt słabi, aby obronić się przed kolejnym narodzonym właśnie potomkiem. Jednak w ciałach tych maszyn do zabijania dorastały inteligentne płody, które dzięki zdolnościom telepatycznym zdobywały wiedzę o otaczającym je świecie i przekazywały ją swoim braciom, chociaż ich umysł gasł w chwili narodzin. — Obrońcy też są w naszym Szpitalu. Próbujemy znaleźć sposób, aby zachować ich inteligencję po narodzinach, i staramy się nauczyć je żyć bez wiecznej walki i zabijania każdego, kto znajdzie się w polu widzenia. Groalterri nadal milczał, Lioren zaś przeszedł stopniowo od opisów fizjologicznych do różnych postaw życiowych, które cechowały istoty Federacji. Zrobił to celowo, w nadziei, że trąci jakąś czułą strunę i pacjent poczuje się zobligowany, aby zabrać głos. — To, co wśród jednych istot uchodzi za wielkie zło, na przykład za sprawą specyfiki ewolucyjnej albo braku edukacji, dla innych może być zachowaniem normalnym albo nawet pochwalanym. Często pojawia się też postać idealnego sędziego, niematerialnej istoty, która przemawia przez usta wybranych i bywa przedstawiana jako wszechpotężny i nieskończenie miłosierny stwórca wszechrzeczy. Macki drgnęły niespokojnie, a oko się zamknęło. Lioren wiedział, że być może wysila się na próżno, ale naprawdę zależało mu, aby zrozumieć tę wielką i nieszczęśliwą istotę. — Niewiele wiem na ten temat, ale wśród większości inteligentnych ras istnieje przekonanie, że ta potężna i niematerialna istota objawia się czasem w fizycznej postaci. Fizjologiczny typ tej manifestacji zależy od planety, na której rzecz się dzieje, ale zawsze przychodzi jako nauczyciel albo prawodawca i ginie z rąk tych, którzy nie akceptują jego nauk. Potem jednak, prędzej czy później, owe nauki stają się popularne i umożliwiają wzajemne zrozumienie i współpracę, która owocuje ostatecznie powstaniem planetarnej i międzygwiezdnej cywilizacji. Wielu wierzy, że naprawdę w każdym z takich przypadków chodzi o jedną i tę samą istotę i że jeśli gdzieś się jeszcze nie pojawiła, to na pewno kiedyś to nastąpi. Zawsze głosi podobne treści, nakazując miłość bliźniego, wybaczanie wrogom i zrozumienie. Na dowód mocy wybaczania ginie męczeńsko. Na Ziemi miało to być przybicie metalowymi szpikulcami do drewnianego krzyża, na Crepelli tak zwany krąg hańby, czyli koło, do którego przywiązywano ośmiornicowatego tubylca, aby zginął z odwodnienia, na Kelgii zaś… — Młody Liorenie, czy oczekujesz, że ta wszechwładna istota wybaczy ci winy? — spytał nagle Groalterri. Lioren drgnął zaskoczony. — Nie wiem… Nie wiem, bo inni z kolei wierzą, że owi nauczyciele i prawodawcy byli tylko ludźmi, którzy pojawiają się w każdej kulturze na etapie przejścia od barbarzyństwa do prawdziwej cywilizacji. Na niektórych światach pojawiało się wiele takich postaci, a ich nauki różniły się tylko szczegółami, przy czym nie wszystkich uważa się za natchnionych. Zawsze jednak nawoływali do miłosierdzia i wybaczania złego i ginęli z rąk pobratymców. Czy w waszej historii też był ktoś taki? Oko przyjrzało mu się uważnie, ale pacjent milczał. Może pytanie było w jakiś sposób obraźliwe? Wyglądało na to, że Groalterri nie zamierzał na nie odpowiedzieć. — Nie wierzę, aby mi przebaczono, skoro sam nie umiem sobie przebaczyć — powiedział w końcu Lioren ze smutkiem. Tym razem odpowiedź padła natychmiast. — Moje pytanie sprawiło ci wielkie cierpienie. Przepraszam. Ożywiłeś mój umysł opowieściami o innych światach, narodach waszej Federacji i ich dziwnie podobnych do siebie filozofiach, i na parę chwil mój ból przygasł. Zasłużyłeś na więcej i dostaniesz więcej niż tylko kolejne ciosy w zamian za uprzejmość. To, co ci powiem, będzie tylko informacją, którą będziesz mógł podzielić się z innymi. Dotyczy pochodzenia i historii mojej rasy i nie ma w tym nic osobistego. Natomiast wszystko, o czym rozmawialiśmy wcześniej i co będzie jeszcze później, musi pozostać między nami. — Oczywiście! — wykrzyknął uradowany Lioren tak głośno, że na chwilę przeciążył autotranslator. — Będę… będziemy wdzięczni. Ale… jak na razie nie wiem, komu tyle zawdzięczam. Czy możesz powiedzieć mi teraz, kim jesteś i czym się zajmujesz? Przerwał, nie wiedząc, czy pytanie o imię nie było błędem. Być może ostatnim. Jedna z macek uniosła się nagle i uderzyła w metalową ścianę, chwilę po niej poskrobała i opadła. Pośrodku jednej z nienaruszonych jeszcze płyt pojawiła się idealna figura ośmioramiennej gwiazdy. Wszystkie linie były proste i jednakowej głębokości, łączyły się bez przerw czy naddatków. — Jestem młody Hellishomar Rębacz — powiedział cicho pacjent. — Myślę, że mógłbyś nazywać mnie chirurgiem. ROZDZIAŁ SZESNASTY Hellishomar skoncentrował się na obszarze, gdzie skóra była najcieńsza, a tkanka pod spodem miękka. Wdarł się w ciało wszystkimi czterema ostrzami, aż krwawy krater był dość głęboki, aby pomieścić jego i sprzęt. Potem złączył i zeszył brzegi rany za sobą, włączył światło i wycieraczki na osłonach oczu, sprawdził poziom płynu łatwopalnego w zbiorniku i zaczął ryć tunel. Rodzic był stary. Dość stary, aby być Rodzicem Rodziców Hellishomara, i szarawa zgnilizna mocno wżarła się już w jego ciało. Była to zwykła sprawa z Rodzicami, którzy często ukrywali wczesne objawy, aby uniknąć długich dni bolesnych operacji. W końcu jednak rosnący nowotwór uniemożliwiał im poruszanie się i któryś z krążących młodych przekazywał informację o nich Gildii Rębaczy. Hellishomar był dość stary, jak na młodego, i duży, jak na Rębacza, jednak jego wiedza i doświadczenie znaczyły więcej niż rozmiary rany operacyjnej, od cięcia które wykonał. Poza tym głębsze warstwy tkanek były dość miękkie, aby mógł się przecisnąć, robiąc tylko jedno cięcie, bez rycia krwawego tunelu w idealnie zdrowym ciele. Przemieszczając się, omijał większe naczynia krwionośne i opalał końcówki tych, które musiał przeciąć. Naczynia włoskowate zostawiał bez interwencji; miały się zamknąć w naturalny sposób. Torował sobie drogę sprawnie, nie tracąc czasu. Podczas głębokiego wejścia można było zabrać ze sobą tylko małe zbiorniki powietrza, inaczej rana musiałaby być znacznie większa, zniszczenia rozleglejsze, a praca postępowałaby wolniej. Nagle dojrzał pierwsze świadectwo rozwoju raka. Dokładnie tam, gdzie przewidział. W poprzek kolejnego, pogłębianego właśnie cięcia biegła cienka żółta niby-żyła o grubych ściankach i śliskiej powierzchni, która osuwała się po ostrzu. Pulsowała lekko, pobierając płyny odżywcze od szarej masy rakowej rosnącej na grzbiecie Rodzica do sercokorzeni czy korzeni w głębi ciała. Hellishomar zmienił kierunek cięć i podążył za nią niżej. Chwilę później trafił na kolejną niby-żyłę, potem na następne. Wszystkie zbiegały się gdzieś w jednym punkcie poniżej. Hellishomar przedzierał się wytrwale, aż ujrzał sercokorzeń — żółtawą, pokrytą żyłkami kulę rozmiarów jego głowy, która jakby pulsowała własnym, niezdrowym blaskiem. Szybko wyciął tkanki wokół niej, przerywając przy tym co najmniej dwadzieścia korzonków i dwie grubsze niby-żyły wiodące do innych guzów. Potem stanął w taki sposób, aby ciepło i para unosiły się raczej ku tunelowi, a nie na niego, i włączył miotacz płomieni. Palił kulę, aż zmieniła się w popiół, który zebrał w mały kopiec i znowu poddał działaniu płomieni. Gdy skończył, ruszył tropem niby-żyły łącznej, którą też palił za sobą, aż do kolejnego sercokorzenia i jego też usunął. Gdy zewnętrzni Rębacze zakończą pracę, pozbawione z obu stron połączenia niby-żyły i korzenie uschną i dadzą się wyciągnąć z ciała przy minimalnej dolegliwości zabiegu. Mimo wycieraczek, które pracowały na pełnej szybkości, nie widział zbyt dobrze. Jego ruchy stały się wolniejsze, a cięcia mniej precyzyjne. Rozpoznał pierwsze objawy przegrzania i niedotlenienia, więc skręcił zaraz, aby wyciąć sobie drogę do najbliższej tchawicy. Natrafiając na mocniejszą tkankę, zorientował się, że dotarł do zewnętrznej błony przewodu oddechowego. Ostrożnie wykonał cięcie, akurat dość duże na jego głowę i górę tułowia, wcisnął się w nią i odsłonił skrzela. Nieogrzana jeszcze przez ciepło ciała Rodzica woda omyła jego rozpalone ciało. Po zatęchłym powietrzu z butli była to spora ulga. Zaraz zaczął lepiej widzieć, w głowie mu się rozjaśniło. Miła chwila była jednak krótka, bo strumień wody nagle osłabł. Rodzic przechodził na oddychanie powietrzem. Młody szybko wysunął się z rany i naciął lekko ściany przewodu wszystkimi mackami, aby móc utrzymać się w nim mimo huraganu oddechu. System nerwowy Rodzica informował go o wszystkim, co działo się w głębi olbrzymiego ciała, powietrze zaś zawsze bardziej sprzyjało gojeniu się ran niż woda. Hellishomar wprawnie nałożył szwy na brzegi rany. Pracując, żałował, że nie ma możliwości, aby Rodzic chociaż raz dotknął jego umysłu i podziękował za interwencję, która miała mu wydłużyć życie, albo przynajmniej skrytykował za egoizm objawiający się oczekiwaniem wdzięczności, a w ostateczności aby po prostu zauważył jego istnienie. Rodzice wiedzieli wszystko, ale dzielili się tą wiedzą tylko z innymi Rodzicami. Wicher wdechu ustał i na chwilę zrobiło się cicho. Rodzic przygotowywał się do wydechu. Hellishomar raz jeszcze sprawdził szwy i puścił się ściany. Upadł na miękkie podłoże, gdzie zwinął się ciasno w kulę i czekał. Nagły poryw wiatru uniósł go i potoczył na zewnątrz… — Tam Hellishomar odpoczął nieco, uzupełnił zapasy wszystkiego i wrócił do roboty, bo Rodzic był stary i wielki — powiedział Lioren. Przerwał, dając O’Marze szansę na zabranie głosu. Gdy wcześniej zameldował, że chce od razu zdać raport z ostatniej rozmowy z Groalterrim, naczelny psycholog nie krył zdumienia ani sarkazmu, potem jednak wysłuchał wszystkiego, nie przerywając i bez najmniejszego poruszenia. — Proszę dalej — powiedział. — Pacjent powiedział mi, że historia jego rasy składa się wyłącznie ze wspomnień przekazywanych przez tysiące lat, z pokolenia na pokolenie. Zapewnił mnie, że jest to materiał w pełni wiarygodny, chociaż nie ma możliwości potwierdzenia czegokolwiek badaniami archeologicznymi. Tym samym nie wiadomo nic o ich dziejach z okresu poprzedzającego narodziny inteligencji i tutaj skazany jestem raczej na dedukcję niż cokolwiek innego… — Słucham zatem. Na pełnym bagien i oceanów świecie Groalterrich nie sporządzano żadnych zapisków historycznych, ponieważ pamięć jego długowiecznych mieszkańców była trwalsza niż jakikolwiek materiał, który mógłby posłużyć jako odpowiednik papirusu czy skór zwierzęcych. Każda kronika zgniłaby jeszcze za życia jej autora. Była to wielka planeta krążąca wokół małego, gorącego słońca. Pełny okres obiegu trwał dwa i pół standardowego roku, przeciętny Groalterri zaś, o ile nie zachorował ani nie spotkał go żaden wypadek, mógł przeżyć pięćset takich okresów. Dopiero w niedawnych czasach, niedawnych w miejscowej skali, tubylcy zaczęli sporządzać notatki, niemniej była to domena Młodych, nie Rodziców. Utrwalali w ten sposób głównie wiedzę i wyniki obserwacji poczynionych w założonych wielkim staraniem polarnych bazach. Wielu straciło życie w tych regionach o niskich temperaturach i podwyższonej grawitacji. Szybka rotacja planety sprawiała, że do zamieszkania nadawał się tylko wąski pas wokół równika, gdzie pływy powodowane przez jednego dużego naturalnego satelitę nieustannie poruszały wodą oceanów i rozlewisk. Pływy były tak znaczne, że dawno już rozmyły wszystkie lądy w tym rejonie. W bardzo odległej przyszłości księżyc miał zbliżyć się do planety na tyle, aby spaść na nią, powodując zniszczenie obu globów. Młodzi rozwijali technikę, na ile tylko nieprzychylne środowisko im pozwalało. Cały czas starali się też powściągnąć swoją zwierzęcą naturę, aby szybciej dorosnąć do poziomu Rodziców, którzy spędzali swe długie żywoty, rozmyślając, podczas gdy Młodzi dbali o świat wokół i samych Rodziców. — Na tamtej planecie rozwinęły się dwie odrębne kultury — powiedział Lioren. — Młodych, do których należy nasz olbrzymi pacjent, oraz Rodziców, o których nawet własne dzieci niewiele wiedzą. Przed ukończeniem pierwszego roku życia Młodzi musieli opuścić Rodzica i przejść pod opiekę i wychowanie trochę starszych dzieci. To pozorne okrucieństwo było konieczne dla zdrowia psychicznego i trwania Rodziców, którzy ze swoich wyżyn uznawali dzieci za niewiele różniące się od dzikich zwierząt i nie mogli znieść ich niedorosłych zachowań. Mimo to na swój sposób je kochali i obserwowali, tyle że z daleka. Niemniej gdyby porównać Młodych z przeciętnymi przedstawicielami ras Federacji, różnice nie były wcale takie wielkie. Na pewno nie można było nazwać ich dzikimi czy głupimi. Przez kilkaset standardowych lat niedorosłego życia z powodzeniem uprawiali nauki służące rozwojowi techniki. Nie mieli w tym czasie żadnego kontaktu z Rodzicami, jeśli nie liczyć chirurgii inwazyjnej nastawionej na przedłużanie życia Rodziców. — Tego zachowania nie rozumiem — stwierdził Lioren. — Najwyraźniej Młodzi darzą Rodziców wielką estymą i dlatego starają się im pomóc, jak tylko mogą, chociaż Rodzice nie odpowiadają w żaden sposób, tylko biernie poddają się operacjom. Młodzi mają swój język, tak mówiony, jak i pisany, Rodzice zaś podobno dysponują różnymi niesprecyzowanymi zdolnościami umysłu, w tym i szerokopasmową telepatią. Korzystają z niej, aby wymieniać myśli między sobą i dla kontrolowania i zachowania przy życiu wszystkich stworzeń mieszkających w oceanach. Z jakiegoś powodu nie próbują komunikować się z Młodymi ani też z funkcjonariuszami Korpusu przebywającymi w orbitującej nad ich planetą stacji. To bezprecedensowe zachowanie — zakończył bezradnie Lioren. — Zupełnie go nie pojmuję. O’Mara pokazał zęby. — Obecnie nie pojmujesz. Ale tak czy owak, twój raport jest nader interesujący. I wartościowy dla specjalistów od kontaktów. Wreszcie będą wiedzieć cokolwiek o Groalterrieh. Korpus ma powody być wdzięczny swojemu dawnemu kapitanowi. Ja jednak nie jestem zadowolony, ponieważ widzę raport niekompletny. Wciąż próbujesz ukryć przede mną wiele ważnych rzeczy. Najwyraźniej naczelny psycholog lepiej potrafił czytać w twarzy Tarlanina, niż Lioren rozumiał ludzi. Teraz on milczał jak zaklęty. — Przypomnę, jeśli można — powiedział O’Mara nieco głośniej. — Hellishomar jest pacjentem tego Szpitala, co znaczy, że Seldal i ja jesteśmy odpowiedzialni za rozwiązanie jego problemów. Bez wątpienia Seldal uważa, że ważną rolę odgrywają tu problemy psychologiczne. Obserwując wyniki twoich rozmów z Mannenem i wiedząc, że nie może poprosić mnie oficjalnie, bo oficjalnie zajmujemy się tylko stanem ducha personelu, zwrócił się bezpośrednio do ciebie. Nie jesteśmy wprawdzie szpitalem psychiatrycznym, ale Hellishomar to szczególny przypadek. To pierwszy Groalterii, z którym mamy jakikolwiek bliższy kontakt. A dokładniej ty masz. Chcę pomóc ci, jak tylko mogę, i mam znacznie większe doświadczenie w psychologii obcych. Przypadek ten interesuje mnie tylko zawodowo. Wszystko, co przekażesz, zostanie wykorzystane jedynie w celach terapeutycznych i nie będzie przekazywane nikomu więcej. Czy rozumiesz moje stanowisko? — Tak — odparł Lioren. — Dobrze — mruknął O’Mara, widząc, że Lioren nie zamierza już nic dodać. — Jeśli jesteś zbyt głupi albo niesubordynowany, aby wypełnić polecenie przełożonego, może starczy ci rozumu, żeby przyjąć pewne sugestie. Spytaj pacjenta, jak to się stało, że został ranny. O ile jeszcze tego nie zrobiłeś, tylko ukrywasz przede mną odpowiedź. Spytaj go też, kto właściwie przerwał milczenie, prosząc o pomoc w jego przypadku. Specjaliści od kontaktów ciągle są zdumieni okolicznościami tego wezwania i samą prośbą. — Próbowałem pytać — wyznał Lioren. — Pacjenta to wzburzyło i powiedział tylko tyle, że nie on wzywał pomoc. — Co powiedział? Jak to dokładnie brzmiało? Lioren milczał. Naczelny psycholog prychnął i wyprostował się w fotelu. — Sprawa Seldala, którą ci zleciłem, sama w sobie nie była ważna. Chodziło o narzucone ci ograniczenia. Wiedziałem, że będziesz musiał kontaktować się z pacjentami Seldala, aby zebrać informacje, i że jednym z nich będzie Mannen. Miałem nadzieję, że wasze spotkanie, spotkanie kogoś cierpiącego na stres okresu przedterminalnego i odmawiającego kontaktów z dawnymi przyjaciółmi i kolegami oraz Tarlanina mającego problemy o wiele większe niż Mannen, doprowadzi do otwarcia się tego pierwszego na tyle, że sam będę mógł mu pomóc. Bez mojej pomocy osiągnąłeś więcej, niż oczekiwałem, i za to jestem szczerze wdzięczny. Na tyle wdzięczny, że pominę kwestię twojej niesubordynacji. To jednak zupełnie inna sprawa, Seldal sam wpadł na pomysł, aby skierować cię do Groalterriego. Ja dowiedziałem się o tym dopiero po fakcie. Nie mam pojęcia, co zaszło między wami, a chcę wiedzieć wszystko. Jak dokładnie przebiegł pierwszy kontakt z istotami, które chociaż wysoce inteligentne, były dotąd zupełnie niekomunikatywne. Ty rozmawiałeś z jedną z nich i z jakiegoś powodu osiągnąłeś więcej niż specjaliści Korpusu przez wiele lat. Jestem pod wrażeniem i Korpus też będzie. Jednak na pewno sam rozumiesz, że ukrywanie informacji, które mogą poszerzyć kontakt — jakichkolwiek informacji na ten temat, niezależnie od ich natury — jest zbrodniczą głupotą. To nie pora na zabawy w etykę, do cholery. Sprawa jest zbyt poważna. Zgadzasz się ze mną? — Z całym szacunkiem… — zaczął Lioren, ale O’Mara uciszył go gestem dłoni. — To znaczy nie — powiedział ze złością. — Mniejsza zatem o uprzejmości. Dlaczego się nie zgadzasz? — Ponieważ nie otrzymałem zgody na przekazanie nikomu tych informacji i uważam, że to bardzo ważne, aby nadal stosować się do życzeń pacjenta. Hellishomar jest coraz bardziej skłonny do udzielania ogólnych informacji o swoim świecie. Jeśli nadużyję jego zaufania już teraz, zapewne nie usłyszę niczego więcej. Jeśli zatem pan i Korpus zdobędziecie się na cierpliwość, uzyskamy jeszcze wiele danych. Inaczej nic z tego nie będzie. O’Mara poczerwieniał na twarzy. Obawiając się wybuchu, Lioren dodał szybko: — Przepraszam za swoje zachowanie i nieposłuszeństwo, jednak taka postawa została mi narzucona przez pacjenta, nie wynika zaś z braku szacunku. Wiem, że to nie w porządku wobec pana, bo pan też chce mu tylko pomóc. Chociaż na to nie zasłużyłem, chętnie przyjmę od pana każdą poradę czy sugestię. Nieruchome spojrzenie O’Mary mocno peszyło Liorena. Miał wrażenie, że psycholog zagląda wprost do jego umysłu, co oczywiście byłoby bardzo niezwykłe, gdyż Ziemianie nie należeli do ras telepatycznych. Oblicze przełożonego nieco się rozjaśniło, ale nie było żadnej innej reakcji. — Wcześniej, gdy wspominałem, że nie pojmuję ich zachowań, wspomniał pan, że to tylko przejściowe. Czy chce pan powiedzieć, że był jakiś precedens? O’Mara wyglądał już całkiem normalnie i nawet się uśmiechnął. — Było wiele precedensów, niemal tyle, ile jest ras w Federacji, ale znajdowałeś się za blisko, aby rzecz dojrzeć. Przyjrzyjmy się może rozwojowi osobniczemu w okresie między zapłodnieniem a narodzinami. Z oczywistych powodów będę odnosił się do przebiegu tego procesu u mojej rasy. Naczelny psycholog złączył leżące na blacie dłonie i przybrał postawę wykładowcy. — Wzrost zaczyna się w łonie, od etapu, który naśladuje rozwój ewolucyjny, chociaż oczywiście w nieporównywalnie krótszym przedziale czasowym. Płód jest na początku ślepym i pozbawionym kończyn stworzeniem wodnym, które unosi się w pierwotnym oceanie. W końcowej fazie rozwoju jest to mała, bezradna i bezrozumna replika istoty dorosłej, chociaż posiada mózg, który niebawem się rozwinie, dorastając do możliwości Rodzica. Na Ziemi droga od czteronożnego zwierzęcia lądowego do człowieka była bardzo długa i skomplikowana, a w tym czasie powstały istoty podobne do ludzi, ale o mniejszym potencjale. — Rozumiem — powiedział Lioren. — Tak samo było na Tarli. Ale jakie to ma znaczenie dla sprawy? — I na Ziemi, i na Tarli powstawały formy pośrednie istot inteligentnych i świadomych swego istnienia. Na Ziemi takim gatunkiem był neandertalczyk, po którym zjawił się bardziej agresywny człowiek z Cro-Magnon. Wyglądali podobnie, ale najważniejsze było to, co nie rzucało się w oczy. Ten drugi, chociaż z początku niewiele różnił się od zwierząt, dysponował czymś, co nazywamy nowym umysłem. Takim mózgiem, który pozwolił mu stworzyć cywilizację i zasiedlić nie tylko jeden świat, ale całą ich grupę. Można się zastanowić, co by się stało, gdyby próbowali podciągnąć do swojego poziomu mniej zdolnych kuzynów. Czy w ogóle mieliby szansę powodzenia? W późniejszych epokach zdarzały się u nas takie próby, zwykle nieudane, gdy tak zwane cywilizowane narody spotykały różne ludy prymitywne. Lioren z początku nie rozumiał analogii, jednak nagle pojął, dokąd O’Mara go prowadzi. — Jeśli wrócimy na chwilę do porównania z odtwarzającym koleje ewolucji rozwojem prenatalnym i przyjmiemy, że czas dorastania Groalterrich jest proporcjonalny do czasu ich życia, czy nie okaże się, że oni też przechodzą coś podobnego? Tyle że nie w życiu płodowym, ale po narodzinach. To by znaczyło, że Młody jest do czasu osiągnięcia dorosłości jakby innym gatunkiem. Istotą uważaną przez Rodziców za dziką i relatywnie mniej inteligentną, mniej wrażliwą. Niemniej te dzikusy pozostają kochanymi dziećmi. O’Mara znowu się uśmiechnął. — Inteligentni i wrażliwi Rodzice unikają Młodych jak tylko mogą, gdyż nawiązanie telepatycznego kontaktu z równie niedojrzałym umysłem byłoby zapewne przykre dla dorosłego osobnika. Może nie chcą też ryzykować zwichrowania młodych osobowości, zanim te nie dorosną do zaakceptowania nauk Rodziców. Byłoby to zachowanie typowe dla rodziców, którzy kochają swoje dzieci i bardzo się o nie troszczą. Lioren spojrzał na Ziemianina wszystkimi oczami. Na próżno szukał słów podziwu i szacunku, które pasowałyby do tej okazji. — To nie przypuszczenie — powiedział w końcu. — Wierzę, że opisał pan prawdziwy stan rzeczy. Ta informacja bardzo pomoże mi zrozumieć emocjonalne problemy Hellishomara. Jestem głęboko wdzięczny. — Jest pewien sposób, w jaki mógłbyś mi się odwdzięczyć — zauważył O’Mara. Lioren nie odpowiedział. Psycholog pokręcił głową i spojrzał na drzwi. — Zanim wyjdziesz, chcę przekazać ci jeszcze jedno. I podsunąć pytanie do zadania pacjentowi: kto wezwał pomoc medyczną i dlaczego? Nie skorzystano ze zwykłych kanałów łączności, wedle naszej wiedzy zaś telepatia nie działa na odległość większą niż kilkaset jardów. Ponadto gdy telepata próbuje nawiązać kontakt z istotą, która telepatii nie używa, zwykle wiąże się to z różnymi przykrymi doznaniami. Niemniej fakty są takie, jakie są. Kapitan Stillson, dowódca krążącego na orbicie statku kontaktowego, zameldował o dziwnym odczuciu. Tylko on jeden spośród całej załogi. Nabrał silnego przekonania, że na powierzchni planety zdarzyło się coś złego. Aż do tamtej chwili nikt nawet nie rozważał możliwości lądowania bez pozwolenia tubylców, Stillson jednak sprowadził statek dokładnie w miejscu, gdzie Hellishomar czekał na pomoc. Bezwłocznie zorganizował jego transport do Szpitala, czuł bowiem, że tak właśnie powinien postąpić. Twierdzi przy tym, że nie odczuwał w tym czasie żadnej płynącej z zewnątrz presji i sam podejmował wszystkie decyzje. Lioren przyswajał sobie jeszcze nowe informacje i zastanawiał się, które z nich przekazać pacjentowi, gdy O’Mara znowu się odezwał. — W związku z tym zastanawiam się, jakie są granice możliwości dorosłych Groalterrich — powiedział tak cicho, jakby mówił do siebie. — Czy nie jest tak, że skoro nie komunikują się ze swoimi Młodymi, aby im nie zaszkodzić, to i nas traktują podobnie, chociaż my sami uważamy się za bardzo cywilizowanych. Tak, to najpewniej jest powód, dla którego nas ignorują. ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Następne spotkanie z Hellishomarem było bardzo owocne, ale i szczególnie frustrujące. Pozwoliło na zdobycie wielu ciekawych, chociaż fragmentarycznych informacji o życiu i zachowaniu Młodych, informacji, którymi Lioren mógł podzielić się z innymi, jednak zdawało mu się, że wszystko to była rozmowa niejako „zamiast”. Owszem, Korpus miał być zadowolony z otrzymania takich danych, tyle że im dłużej rozmawiali, tym silniejsze było wrażenie omijania czegoś, unikania. Wreszcie, po trzech godzinach słuchania treści, które zaczynały się powtarzać, Lioren stracił cierpliwość. — Hellishomarze, jestem bardzo wdzięczny za wszystko, co powiedziałeś o swoim rodzinnym świecie. Chętnie jednak posłuchałbym też o tobie, tym bardziej że wydaje mi się, iż dla ciebie również byłby to ciekawszy temat. Groalterri zamilkł. Lioren zmusił się do cierpliwego oczekiwania i zastanowił nad właściwymi słowami zachęty. Zaczął mówić powoli, z długimi pauzami, aby obcy miał większą szansę wejść mu w słowo. — Czy martwisz się swoimi obrażeniami? Jeśli tak, to niepotrzebnie. Seldal zapewnił mnie, że chociaż leczenie musi nieco potrwać przy takiej dysproporcji między lekarzem a pacjentem, to jednak wszystko idzie dobrze i infekcja została już opanowana. Czy nie jesteś doświadczonym Rębaczem, szanowanym przez Młodych, którego chętnie powitają z powrotem, abyś mógł znowu zajmować się Rodzicami? Na pewno tak właśnie będzie, a poza tym oni szanują cię za talenty i poświęcenie… — Nie jestem już tak młody, aby pomagać Rodzicom — odezwał się nagle Hellishomar. — Za duży jestem na Rębacza. Młodzi mnie nie zechcą. Sprawiłbym im tylko kłopot. Wyrządziłem wielkie zło i ciąży na mnie hańba. Lioren chętnie zastanowiłby się nad tym dłużej, gdyż wkraczał na delikatny obszar, na którym wcześniej nie odniósł żadnych sukcesów. Obawiał się, że zbyt wiele pytań może w tym przypadku zniechęcić pacjenta albo nawet zasugerować, że Lioren też ma go za winnego, skoro urządza takie przesłuchanie. Intuicja podpowiadała mu, że chwila jest odpowiednia, aby dodać raczej otuchy, niż wypytywać. — Ale na pewno twoje doświadczenie jest proporcjonalne do rozmiarów — powiedział. — Sam to przyznałeś. W wielu narodach Federacji istota, która zgromadziła dużą wiedze, ale nie jest już zdolna do określonych wysiłków czy działań, przekazuje swoje umiejętności mniej doświadczonym. Mógłbyś zostać nauczycielem. Inni Młodzi byliby ci wdzięczni za naukę, podobnie jak ratowani przez nich Rodzice. Czyż nie mam racji? Hellishomar poruszył mackami. — Nie. Młodzi nie będą mnie w ogóle zauważać, ujdę więc z moją hańbą na najdalsze i najbardziej samotne pustkowia, Rodzice zaś… Rodzice i tak nigdy ze mną nie rozmawiali. W naszej historii były precedensy, szczęśliwie nieliczne, tego, co i mnie spotkało. Przez całe moje długie życie będę już banitą mającym za jedyne towarzystwo poczucie winy. Zasłużyłem na taką karę. Lioren uświadomił sobie nagle z wielkim bólem, że te słowa były echem czegoś, co sam często sobie powtarzał. Na chwilę wrócił myślami na Cromsag, chociaż wolałby skupić się na Hellishomarze, którego wina nie mogła być przecież równie wielka. Być może któryś Młody, albo nawet Rodzic, zmarł po nieudanej operacji? Naprawdę nic nie mogło równać się ze zgładzeniem mieszkańców całej planety. — Nie wiem, czy zasłużyłeś na swą karę czy nie, skoro nie znam twojej zbrodni czy grzechu, jak to nazwałeś. Nie mam pojęcia o waszej filozofii czy religii, ale chętnie dowiedziałbym się czegoś o nich, jeśli zgodzisz się rozmawiać na taki temat. Jednak z niedawnych studiów pamiętam, że wszystkie religie praktykowane na obszarze Federacji łączy jedno: wybaczanie grzechów. Jesteś pewny, że Rodzice ci nie wybaczą? — Rodzice nie dotykają mego umysłu — powtórzył obcy. — Skoro nie zrobili tego przed moją podróżą, tym bardziej nie zrobią tego teraz. — Jesteś pewien? Czy wiesz, że Rodzice dotknęli umysłu kapitana naszego statku, który krążył nad twoją planetą? Było to łagodne dotknięcie, prawie niewyczuwalne, ale to wtedy po raz pierwszy Groalterri zdecydowali się na kontakt z obcymi, nakierowując kapitana dokładnie na to miejsce, gdzie leżałeś umierający. Tym razem Lioren nie dał Hellishomarowi czasu na odpowiedź i ciągnął dalej. — Wspominałeś już, że Rodzice są z etycznych przyczyn niezdolni skrzywdzić kogoś czy zranić i nawet najwprawniejsi Rębacze okazują się zawsze zbyt niezdarni, gdy muszą udzielać pomocy współbraciom. Co zaś do chorób, tylko najstarsi Rodzice na nie zapadają, Młodzi nie chorują nigdy. Żaden z twoich kolegów na pewno nie dorównałby w precyzji operowania Seldalowi. Wiesz o tym dobrze. Wiesz zatem i to, że gdybyś nie trafił do Szpitala, musiałbyś umrzeć. A skoro tak, czy nie wydaje się prawdopodobne, że Rodzice już ci wybaczyli? To oni wezwali pomoc i dzięki nim tu jesteś. Czy to nie dowód? Cenili cię na tyle, aby złamać zasadę nieszukania pomocy poza planetą i pomóc ci wyzdrowieć. Gdy to mówił, pacjent pozostawał w bezruchu, ale dawało się wyczuć narastające napięcie jego mięśni. Lioren miał nadzieję, że w razie czego Hudlarianin zdąży wyciągnąć go na czas. — Przemówili do obcego, marnego obcego z innego świata, ale nie do mnie — powiedział Hellishomar. Ostrożnie, szepnął sobie w myśli Lioren. To może być dla niego bardzo bolesne. — Z tego, co mówiłeś, wywnioskowałem, że Rodzice nie dotykają umysłów Młodych z konkretnego powodu. Czy może się mylę? Jak to wygląda? Mięśnie obcego nadal drżały, jednak zmagały się raczej ze sobą wzajem, ciało pozostawało więc nieruchome. — Czy jesteś mniej inteligentny, niż sądziłem? — spytał Hellishomar. — Nie rozumiesz, że Młodzi nie pozostają Młodymi na zawsze? Gdy przychodzi pora dorastania, Rodzice dotykają nas łagodnie i przekazują nam szlachetne prawa otwierające drogę do długiego żywota Rodzica. Dowiadujemy się wtedy, dlaczego starają się trwać jak najdłużej, mimo bólu i chorób — aby przygotować się do wielkiego wyjścia. Wszystkie te prawa otrzymujemy w uproszczonej postaci już we wczesnym dzieciństwie. Przekazują nam je młodzi nauczyciele, którzy stoją u progu dorosłości. Czekałem cierpliwie, aż Rodzice do mnie przemówią, bo dorosłem już do tego wieku i wedle praw winienem już być Rodzicem. Ale oni się nie odezwali. W naszej historii zdarzyło się to kilka razy, więc wiem, jak samotne życie mnie teraz czeka. Przez ten żal popełniłem największy z grzechów i dlatego Rodzice nigdy już do mnie nie przemówią. Gdy Lioren zrozumiał wreszcie, o co chodzi, ogarnęła go fala współczucia. Chyba pojął wreszcie problem Hellishomara. Pamiętał opis stanu, w jakim trafił on do Szpitala, i stwierdzenie, że Młodzi nigdy nie chorują. Wiedział już, co to był za grzech. Wiedział i rozumiał, bo sam był bliski zrobienia tego samego. Pożałował, że wie, jak ulżyć nieszczęściu Hellishomara, jak złagodzić jego ból wywołany świadomością, że wśród swoich był nikim. To dlatego próbował odebrać sobie życie. — Jeśli Rodzice przemawiający do Młodych, którzy są prawie dorośli, zdecydowali się dotknąć umysłu obcego, aby cię ratować, muszą cię darzyć wielkim uczuciem. Może po prostu do ciebie nie mogli się zwrócić, bo ich nie słyszysz? — Masz rację. To moja hańba. — Możliwe jednak, że twoje życie nie będzie samotne — powiedział Lioren, omijając temat drugiego powodu hańby. — Jeśli Młodzi nie zechcą cię znać i nadal nie będziesz słyszeć głosów Rodziców, są jeszcze inni, którzy z chęcią będą z tobą rozmawiać i uczyć się od ciebie. Obcy założą swoją bazę na biegunie i stworzą ci tam jak najlepsze warunki. Jeśli tylko Rodzice się zgodzą, otrzymasz sterowane z orbity urządzenia łączności. Nie zastąpi to w pełni telepatycznego kontaktu z Rodzicami, ale pozwoli na rozmowę, zadawanie pytań, wyjaśnianie. Federacja jest bardzo ciekawa Groalterrich i długo potrwa, nim poczuje się usatysfakcjonowana. Nasi mędrcy powiadają zresztą, że im więcej wiemy, tym więcej rzeczy nas ciekawi. Nie zostaniesz sam i będziesz miał zajęcie. Lioren czuł, że pacjent nadal jest spięty. Jego mięśnie drgały jak trącone struny. — Nie będzie to tylko wymiana zdań — dodał szybko. — Gdy wyzdrowiejesz, damy ci wielki ekran pozwalający oglądać wszystko w trzech wymiarach i w kolorze. Ujrzysz na nim obrazy naszej galaktyki i tego jej drobnego fragmentu, który zajmuje Federacja, sceny z różnych światów, różne istoty… Będziesz mógł z nimi rozmawiać, widząc ich twarze, jakbyś był między nimi. Twoje długie życie może być pełne fascynujących zdarzeń, tak że brak kontaktu z Rodzicami… — Nie! Raz jeszcze ostre kościane ostrze minęło o włos głowę Liorena i uderzyło w metalową ścianę. Chociaż w pierwszej chwili sparaliżowany strachem, Lioren czym prędzej wywołał dyżurkę, nakazując, aby go stąd nie zabierano. Gdyby Hellishomar chciał go zgładzić, właśnie by to zrobił, — Czy cię obraziłem? — spytał, siląc się na spokój. — Nie rozumiem. Skoro nikt z twoich nie chce z tobą rozmawiać, dlaczego odmawiasz kontaktu z Fe… — Przestań o tym gadać! — przerwał mu obcy huczącym głosem kogoś, kto nie słyszy sam siebie. — Jestem niegodny, a ty kusisz mnie do jeszcze większego grzechu. Lioren nie mógł się nadziwić tej nagłej zmianie zachowania, ale w tej sytuacji uznał, że poważne rozmowy dobrze będzie odłożyć na później. Może to było tylko jedno takie czułe miejsce. Na razie powinien przeprosić, nawet jeśli nie wiedział dokładnie za co. — Jeśli cię obraziłem, przykro mi. Nie miałem takiego zamiaru. Czy powiedziałem coś niestosownego? Możemy porozmawiać o rysujących się przed tobą wyborach. W grę wchodzi na przykład praca w tym Szpitalu. Albo Korpus Kontroli badający odległe światy. I uprawianie nauk, jakich nie znacie u siebie… Lioren przerwał, gdy ostrze przemknęło tuż przed jego twarzą. Cal wyżej, a straciłby dwoje oczu. Nagle został odepchnięty prosto w wejście do dyżurki. — Oficjalnie niczego nie słyszałem — powiedział Hudlarianin, przekonawszy się, że Lioren nie ucierpiał. — Nieoficjalnie jednak mam wrażenie, że nasz pacjent nie chce z tobą rozmawiać. — Nasz pacjent potrzebuje pomocy… Zamilkł, wybiegając myślami naprzód. Po ostatniej rozmowie rysował mu się w głowie coraz jaśniejszy obraz sytuacji. Nagle zrozumiał, co trzeba zrobić, i wiedział nawet, kto powinien to zrobić. Przeszkodą był wprawdzie poważny problem etyczny, ale Lioren był przekonany, że i tak ma rację. Jednak pamiętał dobrze, do czego doszło, gdy ostatni raz poszedł za podobnym wewnętrznym głosem. Postanowił, że tym razem nie weźmie na siebie odpowiedzialności za zniszczenie kolejnej kultury. W każdym razie nie sam. — Ja też jej potrzebuję — dokończył. ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Starszego lekarza Priliclę znalazł w jadalni. Pająkowaty wisiał nad stołem i poruszając miarowo czterema przezroczystymi skrzydłami, wchłaniał jakąś żółtą, ciągliwą substancję, która figurowała w menu jako ziemskie spaghetti. Lioren patrzył zafascynowany, jak kolejne nitki dania znikają wciągnięte w otwór gębowy kolegi. Już miał przeprosić, że przeszkadza w posiłku, gdy dotarło do niego, że melodyjne trele dobiegające z innego otworu w ciele Prilicli są elementami jego mowy. — Przyjacielu Liorenie, wyczuwam, że nie jesteś głodny — powiedział pająkowaty. — Mam też wrażenie, że jakkolwiek przyglądasz się moim specyficznym praktykom żywieniowym bez odrazy, to przywiodła cię do mnie ciekawość czegoś zupełnie innego. Mieszkańcy planety Cinruss byli empatami wrażliwymi na wszelkie cudze emocje, przez co podejmowali intensywne wysiłki, aby istoty przebywające w ich otoczeniu cechowało możliwie pozytywne nastawienie. W przeciwnym razie bywali narażeni na odbiór nieprzyjemnych wrażeń. Życzliwość wobec innych i nieustanna gotowość niesienia pomocy cechowały niezmiennie wszelkie ich działania, co w tym przypadku oszczędziło Liorenowi konieczności marnowania czasu na wstępne uprzejmości i wyjaśnienia. — Interesuje mnie empatia jako cecha gatunkowa, a szczególnie to, na ile jest ona podobna do pełnej telepatii — odpowiedział. — Chciałbym dowiedzieć się więcej o tym mechanizmie od strony biologicznej. Dokładniej zaś, jakie struktury organiczne są za nią odpowiedzialne, jakich szczególnych połączeń nerwowych wymaga, na ile zwiększa ona obciążenie układu krwionośnego i jak przebiega sam proces odbioru oraz nadawania bodźców. Ciekawią mnie także kliniczne objawy oraz psychologiczne skutki ewentualnych upośledzeń zdolności empatycznych u przedstawicieli waszego gatunku. Jeśli nie będzie to problemem, zamierzam przeprowadzić rozmowy ze wszystkimi telepatami znajdującymi się w Szpitalu, zarówno jeśli chodzi o personel, jak i o pacjentów, a także ze wszystkimi istotami podobnymi tobie. Istotami, które nie polegają wyłącznie na jednym kanale komunikowania się. Jest to mój prywatny program badawczy i, niestety, napotykam spore trudności w docieraniu do potrzebnych mi danych. — Nie jestem zdziwiony, ponieważ brak szerszej literatury na ten temat — odparł Prilicla. — To zaś, co istnieje, opiera się raczej na spekulacjach niż wynikach badań klinicznych. Niemniej nie ma powodu do obaw, przyjacielu Liorenie. Wyczuwam narastający w tobie lęk, że wieści o twoim programie badawczym dotrą do niepowołanych uszu. Zapewniam cię, że nie wspomnę o tym nikomu bez twojej zgody. Widzę, że już czujesz się lepiej, co poprawia i moje samopoczucie. Powiem ci teraz, co wiem na interesujący cię temat, chociaż nie będzie tego wiele. Niewiarygodnie długie pasmo spaghetti zniknęło w końcu z talerza, który został wepchnięty do otworu na brudne naczynia. Cinrussańczyk usiadł lekko na stole. — Latanie podczas jedzenia dobrze wpływa na trawienie — wyznał. — Co do telepatii i empatii zaś… Po pierwsze, trzeba zaznaczyć, że chodzi o dwie różne umiejętności, przyjacielu Liorenie, chociaż czasem empatia może upodabniać się do telepatii, gdy odbiór sygnałów emocjonalnych wsparty jest znajomością typowych zachowań czy ogólnego kontekstu kulturowego nadawcy. Niemniej, w odróżnieniu od telepatii, empatia jest cechą dość często spotykaną. Większość istot inteligentnych posiada predyspozycje do wyczuwania cudzych emocji, w przeciwnym razie nie byłyby w stanie rozwinąć cywilizacji. Wielu badaczy podziela pogląd, że w początkowym okresie rozwoju gatunków zdolności telepatyczne są powszechne, ale w późniejszym okresie zwykle ulegają atrofii, o ile gatunek rozwija bardziej skuteczne werbalne albo wizualne sposoby komunikacji. Pełna telepatia jest więc zjawiskiem rzadkim, jeszcze rzadziej zaś dochodzi do nawiązania kontaktu telepatycznego między przedstawicielami różnych gatunków. Czy byłeś świadkiem takiego doświadczenia? — Jeśli nawet, nie byłem tego świadom — odparł Lioren. — Czyli nie byłeś. Gdyby do tego doszło, na pewno byś to zauważył. Pełny kontakt telepatyczny był możliwy tylko pomiędzy istotami tego samego gatunku. Prilicla wyjaśnił, że w przypadku gdy telepata próbuje przekazać coś nietelepacie i obudzić w nim niewykorzystywaną od pokoleń umiejętność, stymulacja odpowiednich ośrodków powoduje na początku niemiłe odczucia. W Szpitalu znajdowali się obecnie przedstawiciele trzech telepatycznych ras i wszyscy byli pacjentami. Pierwszą grupę tworzyli Telfi o klasyfikacji fizjologicznej VTXM, niewielkie istoty przypominające żuki i żywiące się twardym promieniowaniem. Pojedynczy osobnik tego gatunku nie przejawiał większej inteligencji, jednak jako zbiorowość tworzyły wspólny, bardzo sprawny umysł. Niemniej próby bliższego badania ich szczególnego metabolizmu wiązały się z ryzykiem choroby popromiennej. Dostęp do pozostałych dwóch gatunków był jeszcze trudniejszy, na tyle trudny, że w praktyce niemożliwy. Chodziło bowiem o gogleskańskiego uzdrawiacza Khone’a, który przebywał w Szpitalu z niedawno narodzonym potomkiem, oraz dwóch Obrońców Nie Narodzonych, nad którymi prowadziła badania ekipa złożona z Diagnostyka Conwaya, naczelnego psychologa O’Mary i samego Prilicli. — Conwayowi udało się nawiązać kontakt z obiema tymi rasami, ma także doświadczenie chirurgiczne związane z zabiegami, którym byli poddawani, jednak jest to jeszcze wiedza zbyt nowa, aby znalazła się w oficjalnych źródłach. Znana ci Cha Thrat także nawiązała kiedyś kontakt z Gogleskaninem Khone’em. Pomogła mu podczas porodu. Oszczędziłbyś więc sporo czasu i wysiłku, gdybyś skontaktował się bezpośrednio z tymi osobami albo przynajmniej poprosił je o udostępnienie notatek. Przepraszam, przyjacielu Liorenie… Z twojej reakcji emocjonalnej wnioskuję, że nie takiej pomocy oczekiwałeś. Prilicla zadrżał, jakby targany wielkim wiatrem. Lioren postarał się opanować emocje i pająkowaty z wolna się uspokoił. — To ja powinienem przeprosić — odezwał się Lioren. — Nie mylisz się. Mam pewne osobiste powody, aby w żadnym wypadku nie zwracać się na razie do moich kolegów. Może później, gdy będę wiedział dość, aby chybionymi pytaniami nie marnować ich czasu. Chętnie jednak zapoznałbym się z notatkami Diagnostyka i odwiedził pacjentów, o których wspominałeś. — Wyczuwam twoje zaciekawienie, przyjacielu Liorenie, nie znam jednak jego powodów. Mogę się tylko domyślać, że ma to coś wspólnego z pacjentem z Groalterri. — Zamilkł na chwilę i zadrżał przelotnie. — Coraz lepiej kontrolujesz swoje emocje, przyjacielu Liorenie, i jestem ci za to bardzo wdzięczny. Jednak nie masz się czego obawiać. Wiem, że coś przede mną ukrywasz, jednak nie będąc telepatą, nie jestem zdolny ustalić, o co chodzi. Nie przekaże nikomu moich spostrzeżeń, aby nie sprawić ci przykrości, co i mnie w konsekwencji naraziłoby na niemiłe wrażenia. Lioren odetchnął. Wiedział, że może zaufać małemu empacie i że nie musi mówić mu o tym wprost. — Powszechnie wiadomo, że jesteś jedyną osobą w Szpitalu, która rozmawia z Hellishomarem. Ponieważ jednak moja zdolność odbioru przekazu empatycznego jest wprost proporcjonalna do kwadratu odległości od nadawcy, sam celowo omijam Hellishomara, który jest istotą do głębi nieszczęśliwą i zestresowaną, pełną żalu i poczucia winy. Siła jego umysłu sprawia jednak, że nigdzie w obrębie Szpitala nie jestem w stanie całkowicie uniknąć jego radiacji i przygnębiających emocji. Niemniej muszę przyznać, że od czasu, gdy zacząłeś go odwiedzać, stan pacjenta poprawia się i maleje natężenie jego negatywnych emocji. Jestem ci za to bardzo wdzięczny. A teraz… Gdy wspomniałem imię Hellishomara, wyczułem w tobie coś na kształt nadziei, przyjacielu Lioren. Najsilniej wówczas, gdy była jeszcze mowa o telepatii. Skoro tak, dostaniesz zgodę na odwiedzenie telepatycznych pacjentów, otrzymasz też kopie odpowiednich raportów klinicznych. Jeśli nie masz innych planów, proponuję od razu udać się do Obrońców. Cinrussańczyk poruszył skrzydłami i wdzięcznie wzniósł się w powietrze. — Wyczuwam w tobie wyraźną wdzięczność — powiedział, gdy razem zdążali w kierunku wyjścia z jadalni. — Nie jest ona jednak dość silna, aby zamaskować obawy i podejrzliwość. Co cię niepokoi, przyjacielu Liorenie? Zapytany chciał w pierwszej chwili zaprzeczyć wszystkiemu, jednak byłaby to próba równie bezskuteczna jak kłamstwo w wydaniu Kelgianina, którego stan emocjonalny zawsze odbijał się w sposobie falowania futra, — Pacjenci, do których idziemy, pozostają pod pieczą Conwaya. Czy wprowadzając mnie do nich bez jego zgody, nie narazisz się na nieprzyjemności? Podejrzewam jednak, że Conway mógł już wcześniej wyrazić podobną zgodę, która z jakichś powodów nie została mi przekazana. — Twoje obawy są bezpodstawne — oznajmił Prilicla. — Niemniej przypuszczenie i owszem, jak najbardziej trafne. Conway sam miał zamiar zaprosić cię do odwiedzenia jego pacjentów. Znajdują się w Szpitalu na obserwacji, co w ich przypadku oznacza intensywne, jakkolwiek przedłużające się badania kliniczne. Można powiedzieć, że w praktyce odsiadują u nas bezterminowy wyrok więzienia. Wprawdzie skłonni do współpracy, nie są jednak z tego powodu szczęśliwi i tęsknią za rodzinnymi światami. Mam nadzieje, że nie poczujesz się urażony takim postawieniem sprawy, ale… Jak dotąd mamy dwóch pacjentów, na których miałeś pozytywny wpływ, Mannena i Hellishomara, dlatego Conway pomyślał, że twoja wizyta u naszych podopiecznych mogłaby być wskazana — nawet jeśli nie pomożesz, to na pewno nie zaszkodzisz. Nie wiem, o czym rozmawiałeś z tamtymi dwiema istotami, podobno nawet samemu O’Marze nie powiedziałeś, jak właściwie osiągnąłeś takie rezultaty. Osobiście przypuszczam, że sięgnąłeś po metodę zamiany ról i skłoniłeś pacjentów do okazania współczucia tobie, zamiast to im okazywać współczucie, jak zwykle to się dzieje w relacjach między lekarzem a pacjentem. Sam też sięgam niekiedy po ten sposób, jako że jestem istotą bardzo kruchą i nadwrażliwą i wygodniej jest mi niekiedy doprowadzać do sytuacji, w której inni traktują mnie na specjalnych zasadach i pozwalają mi wchodzić sobie na głowę, jak określa to czasem Conway. Niemniej w twoim przypadku, przyjacielu Liorenie, sądzę, że mogli naprawdę ci współczuć, ponieważ… Prilicla zakołysał się gwałtownie, gdy przed oczami stanęły mu okrutne wspomnienia z przeludnionego świata. Oczywiście, wszyscy mu współczuli, jednak najbardziej on sam żałował siebie. Lioren spróbował z całych sił odepchnąć te obrazy z powrotem do miejsca, które dla nich przeznaczył i skąd napływały jedynie czasami, we śnie. Musiało mu się udać, bo Cinrussańczyk wyrównał po chwili lot. — Dobrze nad sobą panujesz, przyjacielu Liorenie — powiedział. — Twoja emanacja emocjonalna jest na bliski dystans nadal dość przykra dla mnie, ale nie może się to równać z tym, co czułem podczas procesu. Cieszę się z tego ze względu na nas obu. Po drodze do naszego oddziału opowiem ci o pierwszych dwóch pacjentach. Obrońcy Nie Narodzonych należeli do rasy o klasyfikacji FSOJ i byli wielkimi i bardzo silnymi istotami z grubymi pancerzami, spod których wyrastały cztery mocne kończyny, ogon z zębatymi wyrostkami i głowa. Kończyny były wyposażone w ostre, kościane wyrostki przypominające najeżone kolcami pałki. Najbardziej widoczną cechą głowy były głęboko cofnięte oczy, górne i dolne wyrostki okołogębowe oraz kły zdolne przegryźć wszystko prócz najtwardszej hartowanej stali. Stworzenia te wyewoluowały w świecie pełnym płytkich mórz i parujących bagnisk. Linia podziału między życiem roślinnym i zwierzęcym była tam słabo zaznaczona, wszystkie formy zaś cechowała wielka ruchliwość i skłonność do agresji. Przetrwać w podobnej ekosferze mogły tylko gatunki najsilniejsze, szybkie i zdolne do obywania się bez snu oraz o reprodukcji sprawniejszej niż w przypadku konkurentów. Nieprzychylne środowisko sprawiło, iż Obrońcy wyrośli na nadzwyczaj sprawne machiny bojowe, których wszystkie ważne organy znajdowały się w głębi ciała, gdzie były najlepiej chronione. Dotyczyło to nie tylko serca, płuc i macicy, ale także mózgu. Okres ciąży był u nich bardzo długi, ponieważ młody osobnik dochodził w łonie rodzica prawie do dorosłości. Rzadko zdarzało się jednak, aby któraś z tych istot przetrwała więcej niż trzy porody. Starzejący się rodzic bywał zwykle zbyt słaby, aby obronić się przed kolejnym, agresywnym potomkiem. Głównym czynnikiem umożliwiającym Obrońcom osiągnięcie dominacji było to, że ich potomkowie przychodzili na świat w pełni wyedukowani w technikach przetrwania. Na początku ich rozwoju ewolucyjnego były to jedynie genetycznie przekazywane umiejętności, z czasem jednak niewielka odległość dzieląca mózgi rodzica i płodu sprawiła, iż zaczęło między nimi dochodzić do kontaktu opartego na indukcji. Elektrochemiczna aktywność związana z procesami myślowymi rodzica prowokowała podobne procesy w mózgu płodu. W ten sposób potomkowie stali się krótkodystansowymi telepatami odbierającymi wszystko, co rodzic widział albo czuł. Jeszcze przed zakończeniem pierwszej połowy okresu rozwoju w płodzie pojawiał się kolejny zarodek, który także zaczynał być z czasem świadom istnienia wrogiego środowiska, w którym żyły te samozapładniające się istoty. W późniejszym okresie rozwoju ich umiejętności telepatyczne wzrosły na tyle, że płody mogły komunikować się między sobą, o ile tylko ich rodzice znajdowali się w zasięgu wzroku. Dla zminimalizowania uszkodzeń ciała rodzica w trakcie porodu płód był unieruchamiany za pomocą hormonów. Ubocznym skutkiem ich działania była utrata przez młodocianego osobnika nie tylko umiejętności telepatycznych, ale także samoświadomości. Żaden Obrońca nie przetrwałby długo w skrajnie wrogim środowisku, gdyby tracił czas na myślenie. Jednak płody, które nie miały innych zajęć jak tylko odbieranie bodźców, wymiana sygnałów z innymi płodami i próby nawiązania kontaktu z innymi, nierozumnymi formami życia wokół, rozwinęły własną niematerialną cywilizację. Jakkolwiek inna działalność była im niedostępna, nie mogły przecież ryzykować wpływania na zachowanie swoich rodziców, którzy musieli nieustannie walczyć, zabijać i jeść, aby utrzymać przy życiu swe nie znające snu ciała. — I tak to wyglądało, zanim przyjaciel Conway nie doprowadził do narodzin pierwszego Obrońcy, który pozostał istotą inteligentną. Teraz jest on w kontakcie telepatycznym zarówno ze swoim potomkiem, który rośnie w jego łonie, jak i z kolejnym zarodkiem, który uformował się już w potomku. Ich oddział stara się jak najwierniej odtwarzać warunki panujące na ojczystym świecie Obrońców. Znajduje się za drugimi drzwiami na lewo. Z początku możesz się w nim poczuć nieco zagubiony, przyjacielu Liorenie, panuje tam — bowiem naprawdę dokuczliwy hałas. Oddział wypełniał w połowie zbudowany z mocnej siatki i pusty w środku pierścień o wystarczającej średnicy, aby pacjenci mogli nieustannie przemieszczać się w nim w jednym kierunku. Jego wewnętrzna powierzchnia była dość zróżnicowana, co miało naśladować nierówności i przeszkody, które te istoty napotykały w naturalnym środowisku. Ażurowe ściany pozwalały im widzieć rozstawione wokół ekrany, na których wyświetlano trójwymiarowe obrazy roślin i zwierząt, które napotykałyby na swojej planecie. Siatka ułatwiała też montowanie dodatkowych modułów systemu podtrzymywania życia, których zadaniem było nieustanne bicie, dźganie i kłucie pacjentów z dowolnie regulowaną siłą i pod dowolnym kątem. Podobne bodźce były niezbędne do normalnego funkcjonowania. Zrobiono naprawdę wszystko, aby obce istoty czuły się jak w domu, pomyślał Lioren. — Czy nas usłyszą? — krzyknął przez panujący w środku zgiełk. — Czy my ich usłyszymy? — W żadnym razie, przyjacielu Liorenie — odparł Prilicla. — Dźwięki, które wydają, nie mają nic wspólnego z mową istot inteligentnych. To próba odstraszania wrogów. Aż do chwili narodzin płód słyszy tylko odgłosy funkcjonowania organizmu rodzica i nie rozwija mowy. Jest im ona niepotrzebna. Komunikują się wyłącznie za pomocą telepatii. — Ale ja nie jestem telepatą — zauważył Lioren. — Conway też nie. Podobnie jak Thornnastor czy inni, którzy nawiązywali kontakt z Nie Narodzonym — powiedział Prilicla. — Mało znanych gatunków obdarzonych umiejętnościami telepatycznymi potrafi tak sterować swoją emisją, aby nawiązać kontakt z inną telepatyczną rasą. Takie sytuacje zdarzają się bardzo rzadko. Gdy zaś dochodzi do kontaktu między telepatą a przedstawicielem nietelepatycznej rasy, zwykle oznacza to, że ta druga strona posiadała kiedyś podobne zdolności, które uległy atrofii w procesie ewolucji, niemniej zostawiły po sobie jakiś ślad. Trzeba nadmienić, że taki kontakt może być w pierwszej chwili dość przykry, jednak nie powoduje żadnych zmian w mózgu i nie zostawia trwałych urazów w psychice. Przysuń się bliżej do klatki, przyjacielu Liorenie. Czy wyczuwasz Obrońcę sięgającego do twojego umysłu? — Nie. — Wyczuwam twoje rozczarowanie — powiedział Prilicla i wzdrygnął się lekko. — Czuje jednak także emanację młodego Obrońcy charakterystyczną dla narastającej ciekawości. Próbuje się skoncentrować, aby nawiązać z tobą kontakt. — Przykro mi, ale nic nie czuję — mruknął Lioren. Prilicla powiedział coś do komunikatora. — Poleciłem zwiększyć siłę i częstotliwość ataków mechanicznych. Pacjent nie odniesie przez to żadnej szkody, wiemy jednak, że podobne pobudzenie jego systemu wydzielania wewnętrznego powoduje również wzrost aktywności umysłowej. Spróbuj jeszcze bardziej skupić się na odbiorze. — Nadal nic — stwierdził Lioren, dotykając głowy. — Może poza dziwnym wrażeniem, jakby mi rozsadzało czaszkę… — Potem dodał coś jeszcze, co zginęło w łoskocie maszynerii. Poza pulsowaniem pod czaszką zaczął odczuwać też przykre swędzenie w okolicach skroni i pomyślał z nadzieją, że są to zapewne wspomniane wcześniej przez Priliclę objawy towarzyszące próbie ożywienia zapomnianego przez ewolucję ośrodka łączności telepatycznej. Przypominały odczucia towarzyszące zmuszaniu do pracy dawno nie używanego, zesztywniałego mięśnia. Nagle przykre wrażenia ustąpiły i szum myśli ucichł, ustępując głębokiej ciszy, na którą panujący wokół hałas nie miał żadnego wpływu. Zaraz potem w głowie Liorena zabrzmiały słowa istoty, która chociaż nie miała imienia, cechowała się dojrzałą i bogatą umysłowością, jakiej nie można było pomylić z żadną inną. — Wyczuwam w tobie spore wzburzenie, przyjacielu Liorenie — powiedział Prilicla. — Czy Obrońca dotknął twego umysłu? Prawie że weń wniknął, pomyślał Lioren. — Owszem — powiedział głośno. — Kontakt został nawiązany i szybko zerwany. Chciałem pomóc, ale… On poprosił, aby poczekać z tym do następnej wizyty. Czy możemy teraz wyjść? Prilicla bez słowa wyprowadził go na korytarz. Lioren nie musiał być empatą, aby wyczuć narastającą ciekawość Cinrussańczyka. — Nie wiedziałem, że można w tak krótkim czasie przekazać aż tak wiele — powiedział po chwili. — Cała rzeka słów, wielki przypływ myśli, szczegółowe wyjaśnienia wielu problemów… wszystko razem. Będę potrzebował czasu, aby przemyśleć w samotności to, co odebrałem. Na razie mam jeszcze w głowie chaos. Ale widzę już, że nie da się okłamać telepaty. — Ani empaty — dodał Prilicla. — Czy chcesz odłożyć swoją wizytę u Gogleskanina? — Nie. Przemyślenia mogą poczekać do wieczora. Czy Khone też będzie próbował nawiązać ze mną telepatyczny kontakt? Prilicla zatoczył się lekko, ale zaraz wyrównał lot. — Mam nadzieję, że nie. Empatą wyjaśnił, że dorośli Gogleskanie korzystali ze szczególnej formy telepatii, która wymagała fizycznego kontaktu. Poza szczególnymi sytuacjami zagrożenia życia starali się go unikać. Nie wynikało to z ksenofobii, ale z patologicznego lęku przed bliskością jakiejkolwiek innej istoty, w tym również innych przedstawicieli własnego gatunku, którzy nie należeli do najbliższej rodziny. Rasa ta rozwinęła złożoną mowę i alfabet, co łącznie pozwoliło na współpracę, zarówno między jednostkami, jak i grupami, i stworzyło warunki do rozwoju cywilizacji. Kontakty werbalne pomiędzy osobnikami były jednak rzadkie, przy czym zawsze starano się zachować dystans, zarówno fizyczny, jak i społeczny, co wyrażało się w możliwie bezosobowym sposobie zwracania się do rozmówcy. Jednym ze skutków takiego stanu rzeczy był dość niski poziom rozwoju technologicznego. Powody lęku przed bliskością, który urósł do psychotycznego poziomu, wywodziły się jeszcze z czasów prehistorycznych. Prilicla zasugerował Liorenowi, aby traktował ten temat szczególnie ostrożnie. — W przeciwnym razie ryzykujemy utratę zaufania pacjenta do wszystkich, którzy starają się dać poznać jako jego przyjaciele — powiedział, zawisając obok drzwi oddziału dla Gogleskan. — Wolałbym nie narażać Khone’a na równoczesny kontakt z dwoma obcymi, zostanę więc tutaj. Uzdrawiacz Khone jest istotą lękliwą i nieśmiałą, ale o wielkiej ciekawości świata. Postaraj się zwracać do niego możliwie bezosobowo i przemyśl dobrze każde słowo, przyjacielu Lioren. Pomieszczenie zostało podzielone w połowie biegnącą od podłogi do sufitu przezroczystą barierą. Włazy służące do podawania żywności i wsuwania zdalnie sterowanych urządzeń zdawały się zawieszone w próżni, zupełnie niczym pozbawione obrazów ramy. Badawczą część wypełniały różne instrumenty oraz panel z trzema ekranami. Pacjent mógł widzieć tylko dwa z nich; trzeci przekazywał obraz z zainstalowanej w izolatce kamery. Ten sam obraz był transmitowany nieustannie do głównej dyżurki oddziału. Nie chcąc urazić Khone’a wpatrywaniem się wprost w jego postać, Lioren skupił wzrok na tym właśnie ekranie. Od razu dało się zauważyć, że Gogleskanin należał do typu FOKT. Jego wyprostowany, owoidalny korpus porastały długie jasne włosy przeplatane elastycznymi kolcami, a niektóre z nich kończyły się skupionymi w gromady manipulatorami. Pełniły one funkcje chwytnych kończyn. Lioren dostrzegł cztery długie i blade macki, wykorzystywane podczas kontaktów telepatycznych. Leżały bezwładnie pośród porastających czaszkę włosów. Głowę otaczała metalowa obręcz podtrzymująca szkła korekcyjne wspomagające jedno z czworga rozmieszczonych w równych odstępach, cofniętych oczu. Dolną część ciała osłaniały zwisające fałdy skóry, tworzące coś na podobieństwo spódnicy, spod której przy poruszeniach istoty wyłaniały się cztery krótkie kończyny. Istota wydawała nieprzetłumaczalne odgłosy, które Lioren gotów był wziąć za odpowiednik muzyki, być może nuconej potomkowi kołysanki. Maleństwo było prawie bezwłose, ale poza tym przypominało we wszystkim rodzica. Dźwięki zdawały się wydobywać z licznych małych, pionowo zorientowanych szczelin oddechowych otaczających kręgiem talię. Ściany izolatki pokryto ciemnym materiałem, który przypominał nie obrobione drewno. Z niego też wykonano kilka stojących wokół sprzętów. Całości dopełniały pachnące rośliny oraz oświetlenie zredukowane do pomarańczowej poświaty gogleskańskiego słońca, prześwitującego przez baldachim liści drzew. Szpital zrobił wszystko, co tylko mógł, aby Khone poczuł się jak w domu. Nawet jeśli nie udało się to w każdym szczególe, sam pacjent był zbyt nieśmiały, aby narzekać na cokolwiek poza zbyt częstymi czy zaskakującymi wizytami obcych. Prilicla określił go jako istotę nieśmiałą i bojaźliwą, ale mimo to ciekawą… — Czy wolno byłoby stażyście Liorenowi poznać zapiski medyczne pacjenta i uzdrawiacza Khone’a? — spytał w końcu gość. — Nie chodzi o badanie lekarskie, ale o zaspokojenie ciekawości. Prilicla uprzedził go, że imię należy podać tylko raz, podczas pierwszego spotkania, gdy trzeba było się przedstawić, potem jednak nie należało do niego wracać, chyba że w pisemnej komunikacji. Khone zjeżył na chwilę włosy, przez co wydawał się dwa razy większy niż naprawdę. Spod sierści wyjrzały ukryte normalnie kolce, które były jedyną naturalną bronią Gogleskan. Na ich końcach pojawiły się krople trucizny, która była zabójcza dla wszystkich ciepłokrwistych tlenodysznych. Jękliwe dźwięki ucichły. — To duża ulga. Dobrze, że nie chodzi o kolejne badanie. Wszyscy tacy goście budzą lęk, nawet jeśli ich intencje są szlachetne — odparł Khone. — Dostęp do notatek nie jest zabroniony, udzielenie zgody nie jest zatem problemem. Wypada też podziękować za uprzejmy ton prośby. Czy można coś zasugerować? — Każda rada zostanie przyjęta z radością — powiedział Lioren, dochodząc do wniosku, że Gogleskanie nie są chyba aż tak bardzo nieśmiali. — Wszyscy odwiedzający ten oddział zawsze są uprzejmi i czasem z uprzejmości nie proponują rozmowy. Jeśli jednak ciekawość stażysty dotyczy jakiejś szczegółowej dziedziny, więcej zyska, zapewne nie poprzestając na studiowaniu notatek, ale przeprowadzając rozmowę z pacjentem. — W rzeczy samej… — stwierdził Lioren. — Dziękuję… To pomocna sugestia, która zasługuje na wdzięczność. Stażysta jest zainteresowany przede wszystkim… — Zakłada się przy tym — przerwał mu Khone — że stażysta też skłonny będzie odpowiedzieć na pytania, nie poprzestanie na ich zadawaniu. Pacjent jest doświadczonym uzdrawiaczem, przynajmniej wedle standardów Goglesku, i wie, iż jest zdrowy i bezpieczny. Jego potomek jest jeszcze zbyt młody, aby odczuwać cokolwiek poza zadowoleniem z obecnego bytowania, jednak jego rodzic pozostaje narażony na rozmaite odczucia, spośród których najdotkliwszym jest nuda. Czy stażysta rozumie? — Stażysta rozumie — odparł Lioren, wskazując na dwa widoczne z wnętrza izolatki ekrany. — Spróbuje ulżyć pacjentowi. Niemniej pacjent ma dostęp do bogatego materiału na temat Federacji… — W których to materiałach dominują obrazy potwornych istot zamieszkujących zatłoczone miasta — ponownie przerwał mu Khone. — Istot praktykujących aseksualną bliskość w pojazdach komunikacji powietrznej i naziemnej i czyniących inne jeszcze przerażające rzeczy. Strach nie jest dobrym lekarstwem na nudę. Tego rodzaju wiedzę lepiej zyskiwać powoli i najlepiej poznając osobno kolejnych obywateli Federacji. Lioren pomyślał, że nawet Groalterri nie żyją dość długo, aby dokonać czegoś podobnego. — Czy jako nieproszonemu gościowi wypada stażyście odzywać się, jeżeli gospodarz uprzednio nie zada mu pytania? — Kolejna niepotrzebna uprzejmość, którą jednak wypada docenić — stwierdził Khone. — Jakie będzie pierwsze pytanie stażysty? Idzie o wiele łatwiej, niż oczekiwałem, pomyślał Lioren. — Stażysta pragnie dowiedzieć się więcej o telepatycznych zdolnościach mieszkańców Goglesku, szczególnie zaś ciekawią go narządy umożliwiające ten rodzaj kontaktu, a także kliniczne oraz psychologiczne skutki zaburzeń w funkcjonowaniu wspomnianego mechanizmu. Ta informacja może okazać się pomocna w leczeniu innego pacjenta, który również jest tele… — Nie! — krzyknął Khone na tyle głośno, że młody ożywił się i zagwizdał coś, czego autotranslator nie przełożył. Sierść uzdrowiciela najeżyła się w niektórych miejscach i w dziwny sposób, który trudno było dostrzec z dala, oplotła potomka, aż ten zaczął się uspokajać. — Przepraszam — powiedział Lioren, zły na siebie, że zapomniał o formie bezosobowej. Poprawił się szybko. — Stażysta bardzo przeprasza. Nie było jego zamiarem nikogo urazić. Czy lepiej będzie, jeśli teraz wyjdzie? — Nie — powtórzył Khone, tym razem spokojniej. — Telepatia i prehistoria mieszkańców Goglesku to delikatne tematy. Uzdrowiciel wiele razy dyskutował na ten temat z istotami znanymi jako Conway, Prilicla i O’Mara, które wprawdzie wyglądają na niebezpieczne, ale godne są zaufania. Stażysta jest jednak dla pacjenta kimś nowym, kto może jeszcze budzić odruchowy lęk. Zdolność telepatii nie jest czymś, nad czym Gogleskanie panują, to mechanizm czysto instynktowny. Impulsem wyzwalającym może być również obecność obcej istoty albo cokolwiek, co podświadomość uzna za zagrożenie. W przypadku istot tak słabych fizycznie jak Gogleskanie może to być właściwie cokolwiek. Czy stażysta rozumie problem i gotów jest okazać cierpliwość? — To zrozumiałe… — zaczął Lioren. — Możemy zatem podyskutować — przerwał mu ponownie Khone. — Najpierw jednak pacjent musi się dowiedzieć o stażyście dość, aby móc zamknąć oczy i nie widzieć jego upiornej sylwetki. Inaczej nie opanuje nawrotów paniki, która niezależnie od jego woli w końcu uniemożliwi rozmowę. — To zrozumiałe — powtórzył Lioren. — Stażysta chętnie odpowie na wszystkie pytania pacjenta. Gogleskanin uniósł się kilka cali na przysadzistych nogach i odszedł na bok, zapewne po to, aby lepiej widzieć dolną połowę ciała stojącego za jednym z ekranów gościa. — Pierwsze pytanie dotyczy specjalności, którą studiuje stażysta — powiedział. — Jest uzdrawiaczem umysłu — odparł Lioren. — Nie jest to zaskakująca nowina — mruknął Khone. ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Pytań padło wiele, w tym sporo dociekliwych, jednak wszystkie zostały zadane uprzejmie i na tyle bezosobowo, że nie było mowy o urażaniu uczuć Gogleskanina, który pod koniec rozmowy wiedział o Liorenie niemal tyle samo, co on sam o sobie. Było jednak oczywiste, że ciekawość Khone’a nadal pozostała niezaspokojona. Potomek został przeniesiony na łóżeczko w głębi pomieszczenia, Gogleskanin zaś ośmielił się na tyle, że niemal podszedł do przezroczystej przegrody. — Tarlański stażysta, niegdyś szanowany uzdrawiacz, odpowiedział mi na wiele pytań na swój temat, na temat swojego obecnego życia — powiedział. — Wszystko, co usłyszałem, było dla mnie bardzo interesujące, chociaż w oczywisty sposób znalazły się w opowieści wątki dotykające spraw przykrych, przykrych zarówno dla mówiącego, jak i dla słuchacza. Straszne wydarzenia na Cromsagu budzą współczucie i żal wynikający z bezradności, gdyż gogleskański uzdrawiacz nie jest w stanie ulżyć spowodowanemu przez nie cierpieniu. Niemniej pozostaje wrażenie, że Tarlanin, który wprawdzie wyrażał się otwarcie o wielu sprawach, normalnie pozostających ściśle prywatnymi, coś jednak ukrywa. Czy w przeszłości zdarzyły się jeszcze większe okropności niż te opisane? Jeśli tak, dlaczego stażysta o nich nie wspomina? — Nie było nic gorszego niż Cromsag — odparł Lioren. — Gogleskanin odczuwa ulgę, słysząc takie słowa. Czy może zatem Tarlanin obawia się, że jego słowa mogą zostać przekazane innym i postawić go w kłopotliwej sytuacji? Winien wiedzieć, że na Goglesku żaden uzdrawiacz nie rozmawia o takich sprawach z osobami postronnymi, jeśli nie otrzyma na to pozwolenia. Stażysta nie ma powodu do niepokoju. Lioren milczał przez chwilę. Zaczynał rozumieć, że jego dotychczasowe poświęcenie sztuce medycznej nie zostawiało mu ani czasu ani nawet ochoty na budowanie więzi emocjonalnej z kimkolwiek. Dopiero po wyroku, który położył kres jego karierze i sprawił, że życie miało się stać najokrutniejszą karą, zaczął zauważać innych nie tylko jako zainteresowany ich zdrowiem lekarz, ale po prostu tak, jak może to czynić przeciętna odczuwająca istota. Mimo dziwnych kształtów innych istot i jeszcze dziwniejszych czasem umysłów, coraz bardziej traktował ich jak przyjaciół. Być może właśnie spotkał kolejnego. — Wszyscy lekarze, skądkolwiek pochodzą, kierują się zwykle tymi samymi zasadami — powiedział. — Taka postawa zasługuje na wdzięczność. Powodem, dla którego pewne informacje pozostają ukryte, jest brak zgody osób, których dotyczą, na ich ujawnienie. — To zrozumiałe, chociaż dodatkowo budzi ciekawość — stwierdził Khone. — Czy powtarzanie opowieści o zdarzeniu na Cromsagu przynosi stażyście ulgę? Lioren zastanowił się. — Trudno być obiektywnym w podobnej sprawie. Obecnie stażystę zajmuje też wiele innych spraw, dzięki czemu mniej myśli o przeszłości, ale pewien stres pozostaje. Obecnie jednak stażysta zastanawia się, czy to on czy Gogleskanin jest bieglejszy w uprawianiu psychologii innych gatunków. Khone gwizdnął krótko, czego translator nie przełożył. — Stażysta podsunął tematy pozwalające na ucieczkę od innych kłopotliwych wspomnień, od których uzdrawiacz także nie jest wolny. Obecnie tarlański gość nie jest już obcy i nie jest traktowany jako potencjalne zagrożenie, nawet na poziomie podświadomym. To wielki dar. Teraz na pytania stażysty zostaną udzielone odpowiedzi. Lioren podziękował bezosobowo i raz jeszcze spróbował zasięgnąć informacji o mechanizmach łączności telepatycznej wśród mieszkańców Goglesku, a szczególnie o symptomach kłopotów z takim kontaktem. Jednak poznanie tego fragmentu ich życia wymagało poznania całej kultury Goglesku jako takiej. Sytuacja rozwijała się tam dokładnie w przeciwnym kierunku niż na Groalterze. I tam zastosowano na początku naczelną zasadę Federacji, aby nie nawiązywać kontaktu z kulturami mało rozwiniętymi technologicznie, jednak szybko okazało się, że mimo wymuszonego przez szczególną psychozę słabego rozwoju wielu nauk, jako indywidualności Gogleskanie są bardzo inteligentni i dojrzali emocjonalnie, ich planeta zaś od wielu wieków nie zaznała wojny. Korpus mógł wybrać najprostsze rozwiązanie, czyli uznać problem Goglesku za nierozwiązywalny i wycofać się z tego świata, ostatecznie jednak zdecydował się na kompromis. Stworzono niewielką bazę nastawioną na obserwację, długofalowe badania i ograniczony kontakt. W przypadku każdej inteligentnej rasy postęp zawsze zależał od stopnia współpracy w rodzinach, czy grupach plemiennych. Na Goglesku jednak bliska współpraca była prawie niemożliwa — każde zbliżenie się osobników wywoływało falę bezmyślnej destrukcji wszystkiego, co znalazło się w pobliżu, jak i poważne obrażenia dla uczestników zdarzenia. Dlatego też tubylcy stali się samotnikami, którzy nawiązywali kontakt z pobratymcami jedynie w okresie godowym albo przy wychowywaniu potomstwa. Winne było dziedzictwo, wywodzące się jeszcze z czasów poprzedzających narodziny rozumu, gdy przodkowie Gogleskan byli ulubionym pożywieniem wielkich morskich drapieżców. Mimo że niewielkiego wzrostu, rozwinęli wówczas potężną broń, która mogła służyć zarówno do obrony, jak i do ataku — zatrute żądła, których jad paraliżował albo i zabijał napastników, oraz długie wyrostki pozwalające na nawiązanie łączności telepatycznej przy bezpośrednim kontakcie. Zagrożeni łączyli się w wielkie grupy, zdolne działać i poruszać się jak jedna istota oraz stawić czoło każdemu wrogowi, nawet największemu. Odnalezione skamieliny pozwoliły ustalić, że walka trwała przez miliony lat. Przodkowie obecnie rozumnej rasy wygrali ją wprawdzie, ale zapłacili olbrzymią cenę. Uruchomienie grupowej reakcji obronnej wymagało udziału setek FOKT. Wielu ginęło przy tym, ból zaś towarzyszący ich śmierci stawał się udziałem całej grupy. W ten sposób rozwinął się naturalny mechanizm umniejszania cierpienia, polegający na wzbudzeniu szczególnego, bezrozumnego szału bitewnego, ogarniającego wszystkich Gogleskan, którzy tylko znaleźli się w pobliżu. Niestety, ta specyficzna psychoza nie zanikła, gdy stali się oni gatunkiem inteligentnym. Nawet jako istoty cywilizowane nie potrafili zignorować piskliwego sygnału, który wyzwalał proces jednoczenia. Nadal znaczyło to tylko jedno — nadciąga niebezpieczeństwo. Nie miało żadnego znaczenia, że obecnie nie mieli już naturalnych wrogów. Nawet drobne, przypadkowe i niegroźne zdarzenie mogło pociągnąć za sobą katastrofalne w skutkach zjednoczenie, podczas którego miotająca się grupa niszczyła wszystko: domy, pojazdy, uprawy, zwierzęta, książki, obiekty sztuki i rozmaite urządzenia. Budować zaś mogli zawsze tylko w pojedynkę. Z tych właśnie powodów utrwalił się w kulturze Khone’a zakaz dotykania drugiej osoby, znajdujący wyraz z stosowaniu bezosobowych form w każdej rozmowie. Był to element walki z ewolucyjnym uwarunkowaniem. Aż do chwili, gdy na Goglesku zjawił się doktor Conway, była to walka beznadziejna. — Conway zamierza znieść uwarunkowanie Gogleskan — powiedział Khone. — Chce wystawić rodzica i jego potomstwo na szereg coraz częstszych bodźców, związanych z kontaktami z przedstawicielami różnych inteligentnych ras, którzy oczywiście nie stwarzają żadnego zagrożenia. Możliwe, że młody osobnik tak bardzo przywyknie do podobnego otoczenia, że zdoła zapanować nawet nad podświadomą reakcją, która dotąd wywoływała atak paniki i prowadziła do zjednoczenia. Pomocna może być też sama atmosfera Szpitala, w którym bodźce zagrożenia ulegają rozmyciu. Poza tym w razie wystąpienia objawów, atak będzie miał ograniczoną skalę, proporcjonalną do możliwości jednostki, która nie może równać się z całym tłumem. Inne jeszcze rozwiązanie, które bez wątpienia przyszło na myśl również stażyście, to operacyjne usunięcie wyrostków telepatycznych, które uniemożliwiłoby zjednoczenie. Jednak jest to pomysł nie do przyjęcia, gdyż te same wyrostki są niezbędne do zapewniania poczucia bezpieczeństwa potomstwu oraz intensyfikacji odczuć związanych z łączeniem się w pary. Nawet bez takiego okaleczenia Gogleskanie mają z tym kłopoty. Conway sądzi jednak, że równoczesne zastosowanie dwóch metod walki z tym problemem da nam wystarczającą przewagę, aby nasz poziom rozwoju cywilizacyjnego zaczął odzwierciedlać nasze możliwości intelektualne. Bardzo na to liczymy. Lioren miał zazwyczaj kłopoty z wyczuwaniem emocjonalnych tonów w tłumaczonym tekście, jednak tym razem był pewien, że Khone’em targa głęboki, chociaż niewyrażony wprost niepokój. — Stażysta może się mylić, jednak zdaje się wyczuwać, iż gogleskanski uzdrowiciel bardzo się czymś martwi — powiedział. — Czy wiąże się to z rozczarowaniem terapią? Czy może chodzi o oczekiwania i możliwości Conwaya…? — Nie! — przerwał mu Khone. — Podczas pobytu Diagnostyka na Goglesku doszło do przypadkowego połączenia umysłów miedzy nim a uzdrowicielem. Intencje i kompetencje Conwaya są doskonale znane i nie podlegają krytyce. Jednak jego umysł wypełniają jeszcze inne myśli i doświadczenia, czasem tak obce, że Gogleskanin odruchowo wezwałby do połączenia. Wiele można się z umysłu Conwaya nauczyć, jeszcze więcej pozostaje niezrozumiałe, nie ma jednak wątpliwości, że może on poświęcić sprawie Goglesku tylko niewielką część swojej uwagi. Gdy pierwszy raz zdarzyło się uzdrawiaczowi wyrazić wątpliwość z tym związaną, Diagnostyk wysłuchał go uważnie i odpowiedział słowami otuchy, w pewien sposób zbywając jednak problem. Trudno orzec, że Conway nie w pełni rozumie, z czym się styka na tym niemedycznym obszarze. Zapewne nie wierzy przy tym, że Gogleskanie, jako jedyna rasa w całej Federacji, są obciążeni klątwą Włodarza, który rządzi porządkiem wszechrzeczy. Lioren przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć. Nie był pewien, czy jako osoba wywodząca się z innej kultury powinien w ogóle odzywać się w kwestiach filozoficznych związanych z obcą teologią. — Skoro doszło do kontaktu telepatycznego, Diagnostyk musiał dostrzec istotę problemu, wątpliwości są więc zapewne bezpodstawne — zasugerował w końcu. — Jednak stażysta nic nie wie o podłożu sprawy. Jeśli uzdrawiacz zechce opowiedzieć więcej, chętnie posłucha. Została też wyrażona obawa, że sytuacja na Goglesku nigdy się nie zmieni. Czy dałoby się pełniej wyjaśnić podłoże tego niepokoju? — Owszem — odpadł cichym głosem Khone. — Chodzi o obawę, że jedna istota nie może zmienić biegu ewolucji. Z refleksji Conwaya, jak i innych, wynika jednoznacznie, że sytuacja na Goglesku zalicza się do anormalnych. Na innych światach Federacji toczy się walka między siłami natury wspartymi przez podświadome popędy a myśleniem i współpracą. Niektórzy zwą tę walkę batalią ładu z chaosem, inni pojedynkiem między dobrem a złem, bogiem a szatanem. Na wszystkich pierwsza z tych sił odnosi zwycięstwo nad drugą. Na wszystkich oprócz Goglesku, gdzie nie ma boga, istnieje tylko pradawny i nadal potężny szatan… Gogleskanin wyprostował się, a włosy zjeżyły mu się niczym wielobarwna trawa, spośród której wyjrzały cztery żądła. Oczami duszy znowu ujrzał to, co utrwalone było w jego pamięci gatunkowej — straszne sceny śmierci jego pobratymców, rozdzieranych podczas krwawej walki połączonej grupy z drapieżcami. Lioren pomyślał, że gdyby nie obecne opanowanie Khone’a, który był jedyną osobą zdolną komunikować się telepatycznie z potomkiem, dawno już zostałby przez niego nadany sygnał do połączenia. W końcu jednak uzdrawiacz uspokoił się, włosy ułożyły się miękko wzdłuż owoidalnego ciała. — To wielki strach i jeszcze większa desperacja — powiedział. — Gogleskanin obawia się, że nawet pomoc pełnego dobrej woli Diagnostyka Conwaya, wspartego przez zasoby całego Szpitala, nie wystarczy, aby zmienić przeznaczenie naszego świata. Że to tylko niemądre łudzenie się. Z drugiej strony, odrzucenie oferty pomocy byłoby aktem niewdzięczności, nawet jeśli w naszym przypadku nie da się wygrać tej walki, która wszędzie indziej prowadzi do zwycięstwa. Lioren zaprzeczył odruchowo, ale zaraz pomyślał, że jego gestykulacja nic dla Khone’a nie znaczy. — Uzdrawiacz nie ma racji. Istnieje wiele precedensów, kiedy jedna osoba zdołała odmienić losy całego świata. Szczególnie, gdy chodziło o kogoś niezwykłego, wielkiego nauczyciela albo prawodawcę czy filozofa. Nie raz i nie dwa uznawano taką osobę nawet za wcielenie samego boga. Trudno oczywiście przesądzić, że uzdrawiacz i jego potomek zdołają osiągnąć aż tyle, ale wydaje się to możliwe. Khone gwizdnął coś, co umknęło translatorowi. — Od czasu wstępów do pierwszego dobierania pary nie zdarzyło się uzdrawiaczowi usłyszeć podobnie niezasłużonego i niezwykłego komplementu. Tarlański stażysta musi przecież wiedzieć, że uzdrawiacz z Goglesku nie jest ani nauczycielem, ani wodzem, ani nikim o szczególnych talentach. — Stażysta widzi jedno — powiedział Lioren. — Uzdrawiacz jest jedynym przedstawicielem swojego gatunku, który stawił czoło szatanowi, przełamał uwarunkowanie na tyle, aby zjawić się w Szpitalu, miejscu pełnym dobrze nastawionych, ale potwornych niekiedy z wyglądu istot, które mogą przerażać bardziej niż monstra zapamiętane z Goglesku. Tym samym stażysta nie może się zgodzić z opinią, że uzdrawiacz nie jest kimś szczególnym. Więcej nawet — jego przykład dowodzi jednoznacznie, że jest możliwe, aby Gogleskanin, który żył dotąd zawsze w leku przed bliskością, nauczył się kontrolować swoje odruchy, zrozumiał i aktem woli pokonał więzy. Skoro udało się to raz, ta sama osoba najpewniej zdoła przekazać swe doświadczenia i umiejętności pobratymcom, ci zaś ruszą nauczać, aż z wolna cały Goglesk wyzwoli się od mocy szatana. — W to właśnie wierzy Conway — stwierdził Khone. — Może jednak zdarzyć się i tak, że pobratymcy uzdrawiacza uznają go za poszkodowanego na umyśle i ze strachu przed poważnymi zmianami zwyczajów odrzucą jego nauki. Jeśli zaś będzie nalegał, może się to dla niego skończyć tragicznie. — Niestety, istnieją precedensy i takich zdarzeń — przyznał Lioren. — Jednak szlachetne nauczanie przeżywa zwykle nauczyciela, Gogleskanie zaś są z natury łagodną rasą. Nauczyciel nie powinien poddawać się lękowi ani zwątpieniu. Khone nie odpowiedział. — Jest truizmem wspominać, że kiedy pacjentowi zdarzy się porównać swój stan ze stanem kogoś, kto jest jeszcze bardziej chory, zwykle przydaje mu to optymizmu i nadziei. To samo dotyczy całych kultur. Dlatego też mogę powiedzieć, iż uzdrawiacz myli się, mając Goglesk za najciężej doświadczony świat w całej Federacji. Jest przecież Cromsag — dodał Lioren tonem, w którym pobrzmiewał żal. — Jego mieszkańcy zostali przeklęci trwającą od setek lat epidemią niosącą nieustanną wojnę, która była warunkiem ich przetrwania. Są jeszcze Obrońcy, istoty nastawione na bezmyślną walkę i nieustanne mordowanie. Dzikość Goglesku nawet nie umywa się do ich sposobu życia. Jednak wewnątrz okrutnych zabójców rozwijają się obdarzeni rozumem i zdolnościami telepatycznymi Nie Narodzeni, istoty pod każdym względem cywilizowane. Diagnostyk Thornnastor znalazł rozwiązanie problemu mieszkańców Cromsagu, badając ich system endokrynologiczny, tak że ci nieliczni, którzy przetrwali, nie będą już narażeni na cierpienia związane z chorobą i wieczną wojną. Diagnostyk Conway nadal pracuje nad uwolnieniem Obrońców z ewolucyjnej pułapki. Wszyscy uważają jednak, że jeszcze wcześniej znajdzie sposób, aby pomóc Gogleskanom… — Sprawa była już dyskutowana — przerwał mu dość głośno Khone. — Tamte rozwiązania, chociaż złożone, sprowadzały się do interwencji chirurgicznej i medykacji. Na Goglesku jest inaczej. Dziedzictwo genetyczne, które umożliwiło przetrwanie czasów poprzedzających narodziny rozumu, nie może zostać po prostu odrzucone. Czynniki, które zmuszają nas do samotności, były, są i będą. Na Goglesku bóg nigdy nie zagościł, zawsze znaliśmy tylko diabła samozniszczenia. — Raz jeszcze powtórzę, że uzdrawiacz może się mylić — powiedział Lioren. — Stażysta nie chciałby urazić uczuć religijnych uzdrawiacza, o których nic nie wie, ale które mogą… — Obraza nie występuje, chociaż pewna irytacja i owszem — odezwał się Khone. Lioren próbował przypomnieć sobie coś, co niedawno wyczytał w materiałach uzyskanych z komputera bibliotecznego. — W całej Federacji panuje powszechne przekonanie, że tam, gdzie jest zło, istnieje również dobro, i że szatan nigdy nie pojawia się sam, bez obecności boga. Bóg zaś uznawany jest za wszechwiedzącego i przepotężnego, jest oddanym swojemu dziełu stwórcą wszechrzeczy, zawsze i wszędzie obecnym, chociaż niewidzialnym. To, że tylko szatan objawia swą obecność na Goglesku, nie oznacza jeszcze, że nie ma tam boga. Tym bardziej że zgodnym zdaniem wszystkich właściwie ras, gdziekolwiek żyją, boga należy szukać przede wszystkim w sobie. Gogleskanie walczyli z szatanem od chwili, gdy stali się inteligentni. Czasem przegrywali, ale o wiele częściej robili postępy. Może być tak, że jest tam jeden szatan, ale także wielu, którzy nic o tym nie wiedząc, noszą boga w sobie. — Conway mówi prawie to samo — stwierdził Khone. — Tyle że Diagnostyk porusza się raczej na gruncie medycznym, a nie teologicznym, i zaleca ćwiczenia umysłu. Czy nie jest zdolny uwierzyć w szatana, boga czy inne przejawy niefizycznej obecności różnych sił? — Może. Ale niezależnie od tego, jego pomoc pozostaje równie cenna — powiedział Lioren. Khone milczał przez dłuższą chwilę i Lioren pomyślał nawet, że może to już koniec spotkania. Miał jednak wrażenie, że uzdrawiacz ciągle bardzo potrzebuje rozmowy. Jednak gdy znowu się odezwał, zaskoczył Tarlanina. — Może doda nieco nadziei, jeśli stażysta opowie o swoich przekonaniach religijnych. — Tarlanin zna wiele różnych wierzeń, zarówno własnego ludu, jak i praktykowanych na innych światach, jednak jest to dość świeża i niekompletna wiedza. Może też w niektórych sprawach być nie do końca prawdziwa. Wie jednak, że silna wiara w zjawiska nadprzyrodzone bywa odporna na logiczną argumentację. W takich przypadkach dyskusja o odmiennych systemach wierzeń może zostać odebrana jako obraza. Z tych względów wolałby, aby to wierzenia Goglesku pozostały głównym tematem rozmowy. Wydawało się oczywiste, że temat ten od samego początku budził niepokój Khone’a. Z drugiej strony, trudno było cokolwiek doradzić bez pełniejszej znajomości problemu. — Tarlanin jest ostrożny i unika ryzykownych sytuacji — zauważył uzdrowiciel. — Gogleskanin ma rację. Zapadła chwila ciszy. — Dobrze zatem — stwierdził Khone. — Gogleskanin boi się szatana, jednak w swojej rozpaczy czuje złość, że przypisana mu została rola ofiary knowań i nieustannie czyha na niego niebezpieczeństwo powrotu do etapu barbarzyństwa. Chyba jednak lepiej będzie ominąć temat niematerialnych czynników, gdyż Gogleskanin, jako uzdrowiciel, powątpiewa w skuteczność oddziaływania leczniczego za ich pośrednictwem. Raz jeszcze pyta więc, w jakiego boga zwykli wierzyć Tarlanie? Czy w wielkiego, wszechwiedzącego i wszechwładnego stwórcę wszelkiej rzeczy? — podjął Khone, zanim Lioren zdążył odpowiedzieć. — Jeśli tak, czy potrafią jakoś wytłumaczyć, dlaczego podobna istota doświadcza tak ciężko kilka ras, podczas gdy pozostałym błogosławi? Czy może mieć jakieś słuszne albo chociaż sensowne powody, aby zezwalać na tragedie w rodzaju epidemii na Cromsagu? Dlaczego godzi się na cierpienie Obrońców czy Gogleskan? Czy może te rasy popełniły w przeszłości jakiś grzech na tyle ciężki, aby zasłużyć na podobną karę? Może faktycznie bóg ma etyczne czy inne powody, aby czynić coś, co wydaje się niemoralnym okrucieństwem. Czy Tarlanin mógłby spróbować to wyjaśnić? Tarlanin nie zna odpowiedzi na tak postawione pytania, pomyślał Lioren. Chociażby dlatego, że też nie jest religijny. Wyczuwał jednak, że tego akurat mówić nie powinien. Khone oczekiwał czegoś innego — gdyby rzeczywiście religia była dla niego tylko abstrakcyjnym zagadnieniem, nie złościłby się tak na tego boga, w którego podobno nie wierzył. Nadeszła pora na pewne wyjaśnienia. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY — Jak zostało już powiedziane, Tarlanin gotów jest podać pewne informacje, ale nie chce wpływać na cudze przekonania religijne — rzekł cicho Lioren. — Różne formy wierzeń pojawiają się na większości planet Federacji, wizje boga są dość podobne. Mowa jest w nich o bogu wszechwiedzącym, wszechpotężnym i zawsze obecnym, który stworzył cały świat. Poza tym jest on miłosierny, współczujący i zainteresowany losem stworzonych przez siebie istot, skłonny do wybaczania wyrządzonego przez nie zła. Uważa się również, że gdzie jest bóg, tam też jest szatan albo jakaś inna nie definiowana dokładnie zła siła, która nieustannie szuka sposobów, aby popsuć dzieło boże, sprawiając, że istoty inteligentne zaczynają zachowywać się jak zwierzęta, którymi nie są. W każdym toczy się taka walka, walka między dobrem i złem, prawem i bezprawiem. Czasami może się wydawać, że szatan czy barbarzyństwo wygrywa, boga zaś to nie obchodzi. Jednak nawet na Goglesku dobro odniosło swoje sukcesy nad złem, nawet jeśli nie są one na razie decydujące. Gdyby było inaczej, uzdrawiacz nigdy nie trafiłby do Szpitala, aby pomóc w znalezieniu sposobu na uniknięcie zjednoczenia. Podobno bóg pomaga także tym, którzy nie wierzą w jego istnienie… — A karze tych, którzy to czynią — przerwał mu Khone. — Zasadnicze pytanie zostaje ciągle bez odpowiedzi. Jak Tarlanin wytłumaczy, że współczujący bóg pozwala jednak na podobne tragedie? Lioren nie znał odpowiedzi, dlatego zignorował pytanie. — Mówi się także, że wiara w boga jest raczej aktem woli niż wynikiem fizycznego poznania i że nie zależy ona od stopnia ewolucyjnego rozwoju inteligencji wyznawcy, a co najwyżej od jego wiedzy i zdolności kojarzenia. Im są one mniejsze, tym wiara bywa silniejsza. Wynikałoby z tego, że jedynie istota względnie ograniczona będzie pokładać wiarę w bogu, mądrzejsza zaś będzie wierzyć głównie we własne siły i własną zdolność zmiany losu w obrębie fizykalnej rzeczywistości. Owa rzeczywistość jest niezmiernie złożona i rozległa, dlatego ciągle znajdujemy niektóre odpowiedzi na dotyczące jej pytania, w większości zaś skazani jesteśmy na domysły. Jest to szczególnie wyraźne w przypadku istot, które znajdują się na etapie ewolucyjnym pomiędzy mikro— a makrokosmosem, istot, które myślą już i dysponują pewną wiedzą, a znając ledwie drobny wycinek wszechświata, próbują pojąć go jako całość. Jednak i na tym etapie pojawiają się myśliciele, którzy głoszą, że osiągnięcie wyższego stopnia poznania wymaga przede wszystkim jak najlepszego odnoszenia się do siebie nawzajem oraz współpracy, tak na skalę gatunku, jak i kosmiczną. Większość z nich uznaje też boga czy szatana za pewne wyobrażenia, abstrakcje dobre dla kogoś o mniej lotnym umyśle. Lioren przerwał, szukając właściwych słów, które zasugerowałyby, że wie dokładnie, o czym mówi, i ukryły, iż porusza się na mało znanym gruncie. — Niedawno Federacja po raz pierwszy nawiązała kontakt z superinteligentnymi i zaawansowanymi w tworzeniu kultury symbolicznej istotami z planety Groalterri. Miał on dość złożony przebieg, ponieważ istoty te uważają, iż wymiana myśli z kimś mniej inteligentnym zawsze musi przynieść szkodę myślicielowi. Niemniej zdecydowali się poprosić o pomoc dla jednego ze swoich Młodych, którego sami nie potrafili uleczyć. Został przetransportowany do Szpitala. Założyli, że Młody nie jest jeszcze na tyle rozwinięty, aby kontakt z obcymi istotami mógł mu zaszkodzić. Podczas rozmów z nim Tarlanin odkrył między innymi to, że zarówno pacjent, jak i jego superinteligentni dorośli pobratymcy też mają swoje systemy wierzeń. Khone zjeżył sierść, ale nic nie powiedział. — Tarlanin nie ma całkowitej pewności, musiałby zebrać więcej danych, ale możliwe, iż wszystkie inteligentne rasy przechodzą przez okres, kiedy wydaje im się, że znają odpowiedzi na wszystkie pytania, po którym następuje okres coraz pełniejszego pojmowania własnej ignorancji. Jeśli połączyć to z przekonaniem o istnieniu boga i życiu po śmierci… — Dość! — przerwał mu Khone. — Nie chodzi o kwestię istnienia albo nieistnienia boga. Tarlanin podsuwa coraz to nowe, ciekawe tematy do rozmowy, czyni to jednak po to, aby uniknąć zmierzenia się z kwestią zasadniczą, czyli ciągle tym samym pytaniem! Dlaczego miłosierny i sprawiedliwy, wszechpotężny i współczujący bóg jest równocześnie tak okrutny? Dla Gogleskanina to kluczowa kwestia, która budzi lęk i niepokój. Ale nie wiedząc, w co dokładnie wierzycie, nie zdołał pomóc, pomyślał Lioren. Na razie mógł podsuwać tylko sposoby zaczerpnięte z innych religii. — Tarlanin nie pojmuje boskich zamysłów — powiedział. — Zapewne w ogóle nie jest możliwe, aby któryś z jej tworów mógł ją zrozumieć czy w pełni ogarnąć jej plany. Jednak panuje zgoda co do pewnych kwestii, które być może pomagają zrozumieć złożoność zagadnienia i rzeczywiste intencje stwórcy. Na przykład: uważa się, że chociaż troszczy się o wszystkie swoje dzieci, to jednak niekiedy zachowuje się jak rodzic, którym powoduje złość. Rodzic raczej beztroski czy irracjonalny, a nie kochający. Mówi się też, że jego miłość jest skupiona przede wszystkim na istotach inteligentnych i że realizując swój plan, bierze je wszystkie pod uwagę, czy wierzą w jego istnienie czy nie. Kolejnym przekonaniem powszechnym wśród różnych ras jest to, że bóg stworzył je na swój obraz i podobieństwo. Jest to dość kłopotliwe przekonanie, jeśli wziąć pod uwagę różnorodność typów fizjologicznych spotykanych w obrębie Federacji. Zdaje się ona zaprzeczać… — Tarlanin znowu stawia pytania, miast szukać odpowiedzi — powiedział Khone. Lioren zignorował wtręt. — Istnieje jednak jeszcze inne podejście. Ci, którzy je wybrali, są przekonani, że wyznają wiarę w całkiem odmiennego boga. Nie chodzi o istoty tak inteligentne, jak Groalterri, których podejścia do problemu nie znamy i zapewne nigdy nie poznamy. Dotyczy to tych, którzy nie mogli znieść myśli o tym, że tak wielki wszechświat powstał zupełnie bez celu i tylko przypadkiem. Przypatrywali się jego bogactwu, gwiazdom liczniejszym niż ziarna piasku na plaży i wnętrzom atomów, aż uznali, że podobna struktura po prostu nie mogła zrodzić się przypadkiem, że musiała mieć swego stwórcę. Sami też byli częścią jego dzieła, wywnioskowali więc, że właśnie inteligentne życie jest najważniejszą częścią całej kreacji. Nie był to zupełnie nowy pomysł, jednak to podejście było bogatsze o próbę wyjaśnienia pewnych działań kochającego stwórcy, działań nie kojarzących się z troskliwą opieką. Na tym gruncie powstał także nieco zmodyfikowany pogląd, że dzieło stworzenia nie zostało jeszcze zakończone. Khone słuchał w takim skupieniu, że Lioren nie słyszał nawet jego dość głośnego zwykle oddechu. — Praca nie jest skończona, jak mówią, zaczęła się bowiem wraz z narodzinami tego młodego jeszcze wszechświata, który może będzie trwał wiecznie. Nie wiadomo dokładnie, jaki był ten początek, jednak obecnie zamieszkuje go wiele istot inteligentnych, które żyją w pokoju i sięgają coraz dalej wśród gwiazd. Jednak przejście od stanu zwierzęcia do stadia istoty myślącej — ten proces nieustannej kreacji albo ewolucji, jak powiadają inni — nie jest procesem łagodnym i wolnym od bólu. Jest powolny i trwa długo, w trakcie zaś zdarzają się też okrucieństwa i niesprawiedliwości. Dodatkowo można spotkać się z przekonaniem, że obecna różnorodność kształtów inteligentnych istot jest tylko stanem przejściowym, gdyż w odległej przyszłości myśl uwolni się od fizycznych ograniczeń ciała. Wówczas wszyscy staną się nieśmiertelni i sięgną po cele, których obecnie, ledwie odróżniając się od zwierząt, nie umieją sobie nawet wyobrazić. Staną się naprawdę podobni bogu, dokładnie tak, jak kiedyś im to obiecano. Podobnie włączone mają być w tę jedność istoty o mniejszym potencjalne intelektualnym, gdyż wydawałoby się absurdem, aby bóg odrzucił cokolwiek ze swojego dzieła, nawet jeśli nie okazało się ono tak doskonałe. Lioren przerwał, czekając na reakcję Khone’a. Nagle dotarło do niego coś jeszcze. — Groalterri mają swoje przekonania, ale nie chcą rozmawiać o nich z nikim o niższej niż ich własna inteligencji. Możliwe zatem, że każda rasa sama musi znaleźć własnego boga, oni zaś zaszli na tej drodze dalej niż inni. Znowu zapadła chwila ciszy. — Czy więc istnieje jakiś bóg, w którego wierzy Tarlanin? — spytał cicho Khone. Lioren wywnioskował z tonu, że uzdrowiciel oczekuje pozytywnej odpowiedzi na to pytanie. Był osobą wątpiącą i bardzo pragnął, aby ktoś rozproszył jego wątpliwości. Należało skorzystać z okazji i dodać pacjentowi pewności siebie, aby zgodził się porozmawiać o telepatii. Jednak niehonorowo byłoby kłamać w takim celu. Lioren chciał pomóc, ale nie takim kosztem. — Nie — odpowiedział szczerze. — Jednak nie ma całkowitej pewności. — Właśnie — mruknął Khone. — Nigdy nie ma pewności. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY Odpowiedź Liorena musiała usatysfakcjonować Gogleskanina albo też utwierdzić go w przekonaniu, że inni miewają podobne wątpliwości, jako że zaprzestał zadawania pytań na temat boga. Zajął się czymś innym. — Tarlanin wyraził wcześniej zaciekawienie organicznymi strukturami odpowiedzialnymi za gogleskańską telepatię wszystkim, co wiąże się z ich utratą albo upośledzeniem. Jak stażysta już wie, nasz samotniczy tryb życia uniemożliwił rozwinięcie złożonych technik chirurgicznych. Nawet badanie zwłok jest czymś, na co zdobywają się tylko nieliczni z naszych lekarzy. Mało zatem istnieje informacji na ten temat, co zapewne rozczaruje stażystę. Niemniej Gogleskanin czuje się dłużnikiem i teraz będzie raczej odpowiadał na pytania, niż sam je zadawał. — To jest godne wdzięczności — stwierdził Lioren. Khone znowu zjeżył włos, co było wyraźnym znakiem, jak trudno mu dyskutować o sprawach osobistych. Niemniej, jak Lioren szybko odkrył, była to też pewna demonstracja. — Kontakt telepatyczny zachodzi w dwóch przypadkach — powiedział Khone. — Jako odpowiedź na plemienne wezwanie do zjednoczenia albo w celach prokreacyjnych. Jak zostało już wyjaśnione, przebiega to w stanie wysokiego pobudzenia emocjonalnego, jednak sygnał wyzwalający proces może mieć równie dobrze charakter przypadkowy. Wystarczy niegroźne zranienie, zaskoczenie, nagła zmiana otaczających warunków albo niespodziewane spotkanie kogoś obcego, aby zainicjowano proces tworzenia się połączonej wyrostkami grupy. Reaguje ona na rzeczywiste albo tylko wyobrażone zagrożenie, niszcząc wszystko, co nie jest Gogleskaninem. Zwykle powoduje także obrażenia u swoich członków, którzy, ogarnięci paniką, nie mają żadnych szans na prowadzenie obserwacji klinicznych. Zwykle nie są w stanie myśleć spójnie. Jak Tarlanin na pewno się domyśla, podobny, chociaż znacznie przyjemniejszy stan umysłu towarzyszy połączeniu prokreacyjnemu. Tutaj kontakt telepatyczny służy upewnieniu się, że obie strony podzielają te same odczucia, które dzięki temu zostają znacznie wzmocnione. Niewielkie wahania poziomu odbioru czy jego zaburzenia, jeśli występują, są trudne do zauważenia i odtworzenia po fakcie. — Tarlanin nie ma w tej kwestii żadnych doświadczeń — powiedział Lioren. — Od tarlańskich uzdrawiaczy wymaga się całkowitego oddania pracy. Wymusza to rezygnację z emocjonalnych treści życia. Nazbyt odciągają uwagę od tego, co najważniejsze. — To powód do współczucia — powiedział Khone i zamilkł na chwilę. — Uzdrawiacz spróbuje jednak opisać ze szczegółami sygnały oraz reakcje telepatyczne towarzyszące aktowi seksualnemu… Przerwał, bo ktoś jeszcze wszedł do pomieszczenia. Była to DBDG z insygniami siostry dyżurnej. Pchała przed sobą moduł dyspensera żywności. — Bardzo przepraszam, ale mimo długiego oczekiwania, toczona tu dyskusja nie zmierza jeszcze ku finałowi, chociaż pora głównego posiłku pacjenta dawno już minęła. Dalsze jego odwlekanie byłoby niewskazane, a osoba odpowiedzialna za jego podanie ściągnęłaby solidne gromy na swoją głowę, gdyby pacjent się zagłodził. Jeśli gość także odczuwa głód i chciałby jeszcze pozostać u pacjenta, może otrzymać coś odpowiedniego dla swego metabolizmu, jeśli nawet nie będzie to zbyt smaczne. — Troska zostaje przyjęta z wdzięcznością — powiedział Lioren, dopiero teraz zdając sobie sprawę, ile czasu przesiedział już u Khone’a. Rzeczywiście był głodny. — To dobry pomysł. — Proszę zatem wstrzymać się z dalszą dyskusją do czasu, aż jedzenie zostanie podane — powiedziała siostra, wydając bulgotliwy odgłos, który jej rasa zwała śmiechem. — Oszczędzi mi to rumieńców. Gdy tylko zostali sami, Khone przypomniał, że ma przecież niejeden otwór gębowy, dzięki czemu może jeść i mówić równocześnie. Tymczasem Lioren doszedł do wniosku, że kwestie poruszane przez Gogleskanina, chociaż same w sobie interesujące, nie przydadzą się raczej przy analizie mechanizmów telepatycznych Groalterrich. Przeprosił i powiedział, że nie potrzebuje już więcej danych. — To ulga — przyznał Khone. — Nie powoduje obrazy. Jednak dług pozostaje. Może są jeszcze jakieś inne pytania, na które dałoby się odpowiedzieć? Lioren wpatrzył się w Khone’a, porównując go w myślach z wielkim ciałem Hellishomara, który sam wypełniał hangar mieszczący zwykle statek szpitalny. Nagle ogarnęła go złość, spowodowana całkowitą bezradnością wobec problemu. Była tak silna, że ledwo zdobył się na uprzejmą odpowiedź. — Nie ma więcej pytań. — A powinny być zawsze — powiedział Khone i sterczące włosy opadły mu na znak rozczarowania. — Czy to dlatego, że Gogleskanin jest zbyt wielkim ignorantem, aby odpowiedzieć, czy Tarlanin chce już sobie iść, nie marnując więcej czasu? — Nie w tym rzecz — stwierdził zdecydowanie Lioren. — Inteligencja nie jest równoznaczna z wykształceniem. Tarlaninowi potrzebne są specjalistyczne dane, których Gogleskanin nie posiada. Nie jest to jego winą. Czy może uzdrawiacz ma jeszcze jakieś pytania? — Nie. Uzdrawiacza interesują pewne obserwacje, ale waha się, czy nie urazi tym gościa. — W żadnym wypadku — odparł Lioren. Khone znowu się wyprostował, — Podobnie jak wielu przed nim, Tarlanin pokazał, iż cierpienie, którym można się z kimś podzielić, staje się mniej dokuczliwe. Jednak w tym przypadku wydaje się, iż wymiana nie jest równa. Tragedia na Cromsagu, przy której sprawa szatana z Goglesku zdaje się mało znacząca, została opisana szczegółowo, jednak prawie nie było mowy o wpływie, jaki wywarła na osobę za nią odpowiedzialną. Wiele zostało powiedziane o wierzeniach i bogu czy bogach, nic jednak na temat boga Tarlanina. Może bóg Tarli jest kimś szczególnym albo odmiennym, albo nie uważa się go za podobnie rozumiejącego czy sprawiedliwego? Może inaczej odnosi się do swoich tworów, oczekując, że nigdy, nawet przypadkiem, nie uczynią niczego złego? Wymówka stażysty, że nie chce wpływać na cudze wierzenia, jest zrozumiała, ale nawet Gogleskanin wie, że wierzenia, nawet jeśli osłabione różnymi wątpliwościami, nie zmieniają się pod wpływem logicznej argumentacji. Poza tym Tarlanin swobodnie wypowiadał się o cudzych wierzeniach, milczał tylko o swoich. Można więc założyć, że stażysta ciągle ma potężne poczucie winy w związku z Cromsagiem, tym większe, że, jego zdaniem, nałożona na niego kara jest nieproporcjonalnie mała w stosunku do zbrodni — dodał Khone, zanim Lioren zdążył coś powiedzieć. — Może pragnie i kary, i wybaczenia, ale nie wierzy, aby mógł otrzymać jedno czy drugie. Khone niewątpliwie szukał sposobu, aby mu pomóc, jednak na sukces nie mógł liczyć. Lioren ciągle tkwił tam, gdzie żadna pomoc nie miała szansy dotrzeć. — Jeśli stwórca nie wybacza albo Tarlanin nie wierzy w jego istnienie, oznacza to brak wybaczenia — podjął Khone. — Wówczas zostaje mu tylko ta mała cząstka boga albo inaczej ten pierwiastek dobra, który we wszystkich inteligentnych istotach walczy ze złem, i może się okazać, że nie starczy go, aby Tarlanin wybaczył sam sobie. Tragedia na Cromsagu nie powinna zostać zapomniana, ale zło musi zostać wybaczone. Inaczej Tarlanin nigdy się nie odnajdzie. Taka jest rada Gogleskanina i jego zdecydowana sugestia. Tarlanin powinien poszukać wybaczenia u innych. Lioren pomyślał, że spostrzeżenia Khone’a były chybione, a cała rozmowa to strata czasu. — U kogo? — spytał, ledwie kontrolując złość. — U innych, mniej wymagających bogów? U kogo dokładnie? — Czy to nie oczywiste? — odparł równie zirytowany Khone. — U tych, którzy byli ofiarami zła. U ocalałych mieszkańców Cromsagu. Lioren zaniemówił na dłuższą chwilę, wstrząśnięty aż tak obraźliwą propozycją. Musiał sobie wytłumaczyć, że Khone wie o nim zbyt mało, aby celowo chcieć go w ten sposób urazić. — Niemożliwe — odpowiedział. — Tarlanie nie przepraszają. Tylko dzieci próbują przepraszać, aby złagodzić niezadowolenie rodziców. Dorośli zawsze biorą na siebie odpowiedzialność za błędy, przyjmują karę i nigdy nie zhańbią siebie ani skrzywdzonego przeprosinami. Poza tym pacjenci z Cromsagu są już zdrowi i znajdują się obecnie pod obserwacją. Gdyby mnie zobaczyli, zapewne znowu ogarnąłby ich szał nienawiści i chcieliby mnie zabić. — Czy nie tego właśnie pragnął Tarlanin? — spytał Khone. — Czyżby zmienił zdanie? — Nie. Przypadkowe zabicie załatwiłoby sprawę. Ale przeprosiny… to nie do pomyślenia! Khone milczał przez dłuższą chwile. — Od Gogleskanina oczekuje się, że przełamie ewolucyjne uwarunkowanie i zacznie myśleć i działać w zupełnie inny sposób. Być może tylko przez ignorancję, ale ma wrażenie, że jego zadanie to drobiazg w porównaniu z wysiłkiem przeproszenia innej istoty za zło, które się wyrządziło, działając w dobrej wierze. Próbujesz porównywać jednego prywatnego diabła z drugim, pomyślał Lioren i nagle przed oczami stanął mu obraz mieszkańców Cromsagu umierających pośród ruin ich dawnej cywilizacji. Zaraz potem wyobraził sobie, jak rozdzierają go z zemsty na strzępy. Ogarnął go dziwny spokój — życie niebawem się skończy i poczucie winy umrze wraz z nim. Potem jednak wyobraził sobie personel Szpitala, ciężkich Tralthańczyków i Hudlarian powstrzymujących pacjentów i ratujących go, zanim jeszcze dzieło zostanie dokończone. Potem czekałby go długi i bolesny okres rekonwalescencji, pusty czas poza jednym — rozpamiętywaniem, co zrobił na Cromsagu. Rada Khone’a była bardziej niż niestosowna. Żaden szanowany Tarlanin nie zrobiłby niczego podobnego. Przyznanie się do błędu, o którym wszyscy wiedzieli, byłoby aktem zupełnie zbytecznym. Przepraszanie zaś dla umniejszania kary… to byłby akt tchórzostwa. To byłaby hańba. Znak upadku moralnego. Odsłanianie przed innymi władnych odczuć i emocji… Nie, Tarlanie tak nie postępują. Podobnie jak Gogleskanie nie zwykli walczyć z szatanem we własnych głowach. Czy nie szukali kontaktu fizycznego poza porą godów albo wychowywania młodych? I nie zwracali się do siebie inaczej, jak z użyciem form bezosobowych? Niemniej… Khone próbował obecnie nauczyć się tego wszystkiego. Khone zmieniał swoje życie. Stopniowo, tak jak Obrońcy. Dla obu ras wszystkie te zmiany musiały być skrajnie trudne, ale nie były aktami tchórzostwa, nie zasługiwały na moralne potępienie, jak to, co Khone zasugerował Liorenowi. Nagle pomyślał o Hellishomarze, którego stan dał bodziec do obecnych poszukiwań i spowodował takie zamieszanie w głowie Tarlanina. Młody Groalterri też zmagał się sam ze sobą. Przeciwstawił się własnym odruchom i naukom niemal nieśmiertelnych Rodziców. Zmusił siebie do czegoś, co było mu zupełnie obce. Próbował popełnić samobójstwo. — Potrzebuję pomocy — powiedział Lioren. — Prośba o pomoc jest przyznaniem się do osobistej słabości, bezradności — mruknął Khone. — U kogoś dumnego może stać się pierwszym krokiem do przeprosin. Niestety, ja nie mogę pomóc. Czy wiesz, gdzie szukać tej pomocy? — Wiem, kogo spytać — odparł Lioren i nagle zamarł, uświadomiwszy sobie, że Khone zwrócił się do niego bezpośrednio, że zaczęli rozmawiać jak członkowie bliskiej rodziny. Nie wiedział, co to może oznaczać i nie chciał ryzykować pytania, gdyż Khone i tak źle go zrozumiał. Gogleskanin uznał najwyraźniej, że chodzi o pomoc w rozwikłaniu problemu Cromsagu, podczas gdy naprawdę chodziło o przypadek Hellishomara. W tej sprawie powinien zwrócić się najpierw do O’Mary, potem do Conwaya, Thornnastora, Seldala i każdego, kto miałby cokolwiek do zaoferowania. Musiał przyznać się sam przed sobą do braku wystarczających kompetencji. Próba rozwiązania tego dylematu w pojedynkę byłaby świadectwem próżności i niewybaczalnym marnowaniem czasu. Prośby o pomoc i przyznawanie się do bezradności też nie leżały w naturze Tarlan, ale w Szpitalu wszyscy wszystkim pomagali, często nawet nieproszeni i nie sądził, aby ktoś zrobił sprawę z jeszcze jednego takiego przypadku. Opuszczając kilka minut później pomieszczenie Khone’a Lioren stwierdził, że chyba jego przyzwyczajenia też zaczynają się zmieniać. Oczywiście tylko w nieznacznym stopniu. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI Seldal został zaproszony jako lekarz odpowiedzialny za pacjenta od samego początku i najbardziej doświadczony w borykaniu się z jego przypadkiem, chociaż to akurat miało się niebawem zmienić. Diagnostyk Thornnastor z Patologii i równie znany diagnostyk Conway, który został niedawno mianowany szefem Chirurgii, ciągle jeszcze nie wiedzieli, dlaczego O’Mara zażądał ich obecności na spotkaniu poświęconym pacjentowi, który był już na najlepszej drodze do wyzdrowienia. Liorenowi przypominało to nieco niedawny proces sądowy i chociaż tym razem miały być omawiane tylko sprawy medyczne, nie oczekiwał, aby potraktowano go równie uprzejmie, jak wtedy. Pierwszy zabrał głos Seldal. — Jak widzicie, pacjent miał blisko trzysta ran kłutych, rozłożonych równo na górnych i bocznych powierzchniach ciała, nawet na obszarze pomiędzy mackami, gdzie skóra jest najcieńsza — powiedział, wskazując na ekran. — Rany zostały zadane przez latające owady, składające jaja w ciele ofiar. Dodatkowym czynnikiem była infekcja wszystkich ran. Uznano, że najlepiej będzie sięgnąć po nallajimskie metody operowania, i wyznaczono mnie do tego przypadku. Z powodu wielkiej masy ciała, postęp leczenia pacjenta był powolny, jednak rokowania są coraz lepsze. Poza jednym aspektem… — Doktorze Seldal — wtrącił się Thornnastor. Jego głos przypominał niecierpliwe porykiwanie rożka mgłowego. — Spytał pan oczywiście, jak doszło do tego, że zadano aż tyle ran? — Owszem, ale pacjent nie udzielił tej informacji — powiedział Seldal zirytowany, że mu przerywają. — Chciałem właśnie powiedzieć, że rzadko ze mną rozmawia, nigdy zaś nie wypowiada się na własny temat ani na temat swojego stanu zdrowia. — Rozmieszczenie obrażeń sugeruje atak przez cały rój owadów — odezwał się po raz pierwszy Diagnostyk Conway. — To, pod jakim kątem zostały zadane, pozwala przypuszczać, że cały ten rój nadleciał z jednego kierunku, chociaż możliwe, że Hellishomar poruszył ich gniazdo i wówczas owady zaatakowały po prostu te partie jego ciała, do których miały najbliżej. Niewiele wiemy o Groalterrich, którzy odmawiają kontaktu, a zatem milczenie pacjenta, jakkolwiek irytujące, nie jest niczym niezwykłym. W przeszłości już nie raz leczyliśmy chorych, którzy odmawiali współpracy. — Hellishomar jest jak najbardziej skłonny do współpracy — powiedział Seldal. — Gdy się odzywa, robi to uprzejmie, z szacunkiem, ale nie mówi niczego o sobie. Przypuszczam jednak, że jego obecny stan jest wynikiem problemów emocjonalnych, dlatego też poprosiłem obecnego tu chirurga kapitana Liorena, aby spróbował porozmawiać z pacjentem… — Ależ to sprawa raczej dla naczelnego psychologa — zahuczał Thornnastor. — I co ma do tego dwóch bardzo zajętych Diagnostyków? — Ta decyzja nie była ze mną konsultowana — powiedział spokojnie O’Mara. Thornnastor i Conway spojrzeli na psychologa sześcioma oczami. Potem skierowali wszystkie na Liorena. Miał zapewne sporo szczęścia, że nie potrafił odczytywać tralthańskich i ludzkich gestów. — Zrobiłem to w nadziei, że Liorenowi uda się powtórzyć sukces, który zanotował w kontaktach z innym moim pacjentem, byłym Diagnostykiem Mannenem. Nie byłem pewny, czy to dość ważna kwestia, aby zwracać się z nią do naczelnego psychologa. Obecnie Lioren jest jednak przekonany, że należy to zrobić. Po rozmowie zgodziłem się z nim w całej rozciągłości. Seldal usiadł z powrotem na swojej grzędzie, Lioren zaś ułożył dwie środkowe kończyny na blacie i spróbował zebrać myśli. Thornnastor zatupał niecierpliwie wszystkimi sześcioma nogami. Conway wydał jakiś dźwięk i powiedział: — Kapitanie, wiem, że udało się panu pomóc doktorowi Mannenowi, który był moim nauczycielem i nadal jest moim przyjacielem. Jestem za to bardzo wdzięczny. Jak jednak możemy wesprzeć pana w sprawie, która jest raczej psychiatrycznym problemem? — Zanim zacznę, chciałbym prosić, aby nie zwracać się do mnie moim dawnym tytułem — odezwał się Lioren. — Odebrano mi prawo praktykowania zawodu — znacie powód takiego stanu rzeczy, wiecie, że sam też nie chciałem być dłużej chirurgiem. Niemniej nie potrafię zmienić sposobu patrzenia na chorych, przez co moje dotychczasowe doświadczenie każe mi sądzić, że problemu Hellishomara nie da się do końca zakwalifikować w ten sposób. Najpierw muszę jednak przedstawić pokrótce ewolucyjne i kulturowe tło, niezbędne dla zrozumienia przypadku. Nikt nie przerywał mu już, gdy opisywał właściwy kulturze Groalterrich podział na rozwijających cywilizację techniczną Młodych i telepatycznych Rodziców, oraz jakie ci pierwsi otrzymują nauki, jak podchodzą do sprawy osiągania dojrzałości. Wspomniał to, co O’Mara opowiedział o osobniczym odtwarzaniu ciągu ewolucyjnych zmian; zaznaczył, że wedle standardów Groalterrich, młodzi byli ledwie inteligentni, chociaż rodzice i tak troszczyli się o nich, jak tylko potrafili. Z drugiej strony, dorosłe istoty były tak wielkie, że ich liczba musiała być ściśle kontrolowana, jeśli rasie nie miało zagrozić wyginięcie. Obserwacje satelitarne pozwoliły ustalić, że cała populacja rodziców i młodych liczy nie więcej niż trzy tysiące osobników, a zatem narodziny Młodego były wydarzeniem nadzwyczaj rzadkim. Tym większa była rodzicielska troska. Lioren bardzo starał się przedstawiać jedynie ogólny obraz i korzystać tylko z tych informacji, które Hellishomar pozwolił rozpowszechniać. Oraz z wyników własnej dedukcji, oczywiście. — Bez wątpienia sami stwierdzicie, że prezentowany przeze mnie obraz nie jest kompletny, jednak nie dzieje się to przypadkiem. Jak już wyjaśniłem naczelnemu psychologowi, istnieje powód, dla którego nie mogę ujawnić wszystkiego… — Powiedział pan coś takiego O’Marze i pozostał przy życiu? — nie wytrzymał Conway. Lioren uznał, że nie jest to poważnie zadane pytanie, i postanowił je zignorować. — Ponieważ Hellishomar jest dla nas jedynym źródłem informacji o kulturze Groalterrich, wszystko, co powie, ma dla nas olbrzymią wagę, jednak nie wszystko z tego nadaje się do przekazywania do powszechnej wiadomości. Pacjent zaufał mi w szczególny sposób i gdybym go zawiódł, istnieje graniczące z pewnością prawdopodobieństwo, iż zaprzestałby jakichkolwiek kontaktów. Moje obserwacje pozwalają już niemniej na wyciągnięcie pewnych wniosków. Lioren przerwał na chwile, aby dobrać właściwe słowa. — Pacjent przybył do szpitala dzięki telepatycznej prośbie czy raczej sugestii, przekazanej kapitanowi statku przez Rodziców, którzy chcieli ratować Młodego. Sami nie są zdolni leczyć żadnych obrażeń, Młodzi zaś, chociaż wprawni w operowaniu gigantycznych rodziców, nie mieli środków do przeprowadzenia zabiegu polegającego na usunięciu kilkuset głęboko wbitych owadów. Starszy lekarz Seldal wykonał swoją pracę jak najlepiej, jednak przy minimalnym kontakcie z pacjentem. Sam nawiązałem z nim pewne porozumienie, obserwowałem też jego zachowanie podczas rozmowy, z czego wywnioskowałem coś, z czym Seldal i O’Mara już się zgodzili. Sądzimy mianowicie, że rany zadane przez owady nie były jedynym powodem, dla którego Hellishomar do nas trafił. Wszyscy wpatrywali się w niego z taką uwagą, że mogliby ujść za własne holograficzne posągi. — Z rozmów wynikło jednoznacznie, że Hellishomar już wyrósł i był za stary, aby wykonywać pracę Rębacza. Powinien już wejść w okres zmian poprzedzających osiągnięcie dorosłości. Jednak Rodzice nie dotknęli jego umysłu swoimi głosami, jak zwykle dzieje się to w podobnym czasie. Zapewne nie doszło jednak do kontaktu dlatego, że nie chcieli go nawiązać, ale z przyczyny o wiele bardziej prozaicznej — Hellishomar jest telepatycznie głuchy. Możliwe też, że cechuje go pewne upośledzenie umysłowe. Zapadła chwila ciszy przerwanej przez Thornnastora. — Sądząc po tym, co dotąd usłyszeliśmy, panie chirurgu kapitanie, jest to chyba wysoce prawdopodobne. — Proszę nie tytułować mnie w ten sposób — powiedział Lioren. Conway machnął ręką. — Mimo braku oficjalnego tytułu, z zachowania nadal jest pan chirurgiem, zatem pomyłka jest chyba wybaczalna. Co zaś się tyczy Hellishomara, jeśli chodzi o defekt umysłu, to raczej sprawa dla psychologa, nie patologa czy chirurga. Co więc robimy tu z Thornnastorem? — Nie jestem przekonany, czy zasadniczy problem wiąże się z kwestiami osobowościowymi — powiedział Lioren. — Skłonny byłbym raczej przypuszczać, że chodzi o anomalię strukturalną, która nie pozwala na rozwinięcie się telepatycznych umiejętności, chociaż nie narusza pozostałych funkcji mózgu. Opieram się przy tym na wynikach obserwacji, tak własnych, jak i poczynionych przez doktora Seldala, oraz na wnioskach wyciągniętych z tego, co przekazał mi pacjent, a czego nie mogę powtórzyć ze szczegółami. O’Mara wydał jakiś dźwięk, ale nic nie powiedział. Lioren zignorował go. — Hellishomar jest Rębaczem, co u Groalterrich odpowiada profesji chirurga, i chociaż wedle naszych standardów jego praca na wielkich ciałach Rodziców nie ma wiele wspólnego z precyzyjnym operowaniem skalpelem, rzeczywiście wykazuje się świetną koordynacją ruchów i zdolnością do bardzo precyzyjnych manewrów. Brak śladów zaburzeń aktywności czy słabej koordynacji, wskazujących zwykle na upośledzenie umysłowe. Chociaż jest młodocianym przedstawicielem gatunku, który pełnię możliwości intelektualnych osiąga dopiero po wielu latach życia, jego umysł wydaje się już teraz sprawny, bystry i zdolny do ogarnięcia wielu problemów filozofii, teologii i etyki, które pojawiły się w naszych rozmowach. Nie oczekiwałbym niczego podobnego po istocie ze znaczącym uszkodzeniem mózgu. Sądzę raczej, że anomalia dotyczy tylko zmysłu telepatycznego i być może dałoby się to zoperować. Naczelny psycholog znowu upodobnił się do rzeźby. — Słuchamy dalej — powiedział Conway. — Po raz pierwszy Groalterri nawiązali kontakt z Federacją dla uratowania Młodego. Zapewne mają nadzieję, że Szpital zdoła w pełni go wyleczyć. Powinniśmy zrobić, co w naszej mocy, aby ich nie zawieźć. — Zrobimy, co w naszej mocy, aby nie zabić pacjenta — stwierdził Conway. — Czy pojmuje pan, o co pan nas prosi? Zanim Lioren zdążył odpowiedzieć, Thornnastor uczynił to za niego. — Będziemy musieli zbadać żywy i świadomy mózg, o którym nie wiemy dokładnie nic, bo nie mamy żadnych ciał Młodych do autopsji. Będziemy szukać anomalii, nie wiedząc, co jest w tym przypadku normą. Mikrobiopsje i wszczepienie czujników nie dadzą nam obrazu dość dokładnego, aby wystarczył do operacji na obszarze korowym. Głęboki skan jest wykluczony, gdyż poziom promieniowania konieczny do przeniknięcia przez tak olbrzymie ciało niemal na pewno pobudziłby okoliczne mięśnie do mimowolnych reakcji, a nie możemy ryzykować w przypadku tak olbrzymiego pacjenta, że będzie w niekontrolowany sposób poruszał się podczas operacji. W takim czy innym stopniu przyjdzie nam polegać na intuicji i liczyć na szczęście. Czy pacjent został poinformowany o ryzyku? — Jeszcze nie. Podczas ostatniej rozmowy z pacjentem zostały poruszone pewne drażliwe tematy, przez co kontakt przerwano i Hellishomar wyprosił mnie z hangaru. Mam jednak nadzieję ponownie się z nim porozumieć. Przekażę mu, jak sprawa wygląda, i poproszę o zgodę na zabieg oraz o współpracę podczas operacji. — Na szczęście to pana problem — powiedział Conway, pokazując zęby, i spojrzał na O’Marę. — Chciałbym, aby stażysta Lioren przeszedł do odwołania pod moją opiekę, oczywiście tylko w sprawach dotyczących Hellishomara. Przejmę odpowiedzialność za ten przypadek i umieszczę go na początku kolejki oczekujących na operację. Do pomocy wezmę Thornnastora, Seldala i Liorena. A teraz, jeśli nie ma już nic więcej… — Z całym szacunkiem, Diagnostyku Conway — wtrącił się Lioren. — Nie wolno mi praktykować… — Mówił pan już o tym — nie dał mu dokończyć Conway, który już wstał. — Nie będzie pan musiał sięgać po skalpel, chcę, aby obserwował pan pacjenta i służył pomocą na innych polach niż chirurgia. Jest jedynym wśród nas, który wie cokolwiek o jego procesach myślowych, a wszystkim nam zależy na tym, aby nie skończył w jeszcze gorszym stanie niż obecnie. Będzie pan zatem asystował. Lioren zastanawiał się jeszcze nad odpowiedzią, gdy nagle znalazł się w gabinecie sam na sam z O’Marą. Główny psycholog też zresztą wstał, co było wyraźnym znakiem, że Lioren powinien już odejść. Pozostał jednak na swoim siedzisku. — Gdybym szukał kontaktu z Diagnostykami Conwayem i Thornnastorem, rezultat byłby taki sam, ale trwałoby znacznie dłużej, nim zdołałbym z nimi porozmawiać. Są bardzo zajęci i trudno doprosić się o spotkanie z nimi, szczególnie gdy prosi stażysta — powiedział po chwili z wahaniem. — Jestem wdzięczny za pańską pomoc w tej sprawie, tym bardziej że nie mogę przekazać pełnej informacji o pacjencie. Domyślam się, że milczał pan podczas rozmowy, aby nie przypominać mi o tym fakcie. Jest jednak jeszcze jedna sprawa, poważny problem — dodał. — Dlatego chciałem poprosić pana o pomoc. Wprawdzie i teraz mogę naszkicować go tylko ogólnie… Naczelny psycholog zdawał się walczyć przez chwilę z nagłymi problemami układu oddechowego, jednak szybko doszedł do siebie. — Lioren, czy naprawdę masz nas wszystkich za upośledzonych umysłowo? — spytał bardzo cichym głosem. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI Lioren wiedział, że O’Mara nie oczekiwał od niego odpowiedzi, bo i tak wcześniej ją znał. — Thornnastor, Conway i Seldal nie są głupi. Moje ostatnie dane wykazują, że razem przechowują w pamięci siedemnaście różnych zapisów, przy czym dawcy też nie należeli do szczególnie tępych. Swój poziom oceniam na nieco powyżej przeciętnej, nawet jeśli można mi zarzucić, że nie mogę być w tej kwestii do końca obiektywny. Lioren chciał coś powiedzieć, ale psycholog uciszył go gestem dłoni. — Obraz kliniczny przedstawiony przez Seldala, wiedza ogólna, którą uzyskał pan dotąd o Groalterrich, oraz pańska sugestia, że pacjent jest wedle standardów swojej rasy opóźniony w rozwoju — wszystko to sugeruje, że rany odniesione przez Hellishomara były skutkiem podjęcia próby samobójczej. Wszyscy o tym wiemy, jednak z pewnością nie ryzykowalibyśmy pogorszenia samopoczucia pacjenta, uświadamiając mu, że to wiemy, czy próbując taką informację upowszechnić. W sytuacji, którą pan opisał, pacjent miał wystarczająco wiele powodów, aby siebie unicestwić. Obecnie jednak — powiedział O’Mara nieco głośniej, jakby chciał dodać znaczenia temu fragmentowi swojej wypowiedzi — musimy dostarczyć mu motywacji do życia i to niezależnie od wyniku czekającej go operacji. Powinniśmy poszukać tego sposobu razem, i tak by właśnie było, gdyby nie okazał się pan tak skrajnie prawomyślnym i upartym stażystą. Niemniej jest pan obecnie jedynym pośrednikiem między nami i pacjentem, i próba zajęcia tego miejsca przez kogokolwiek innego, ze mną włącznie, mijałaby się z celem. Przypominam jednak, że to ja jestem naczelnym psychologiem tego cudownego przybytku i mam spore doświadczenie w przenikaniu do umysłów najdziwniejszych nawet istot. Mam prawo być informowany o wszystkim, co związane jest z moim polem działalności, pan zaś ma obowiązek przekazywać mi podobne informacje, aby korzystać i z mojej wiedzy podczas kontaktów z Groalterrim. Będę bardzo rozczarowany i zirytowany, jeśli spróbuje pan zasugerować, że nie była to próba samobójcza. A cóż to za nowy problem? Lioren siedział przez chwilę w milczeniu. Obawiał się odezwać, niepewny, czy w ogóle jest jakaś nadzieja. Albo jeszcze gorzej — że sam będzie musiał znaleźć odpowiedź. Im dłużej zwlekał, tym czerwieńsza stawała się twarz O’Mary. — Problem dotyczy mnie samego — powiedział w końcu. — Muszę podjąć trudną decyzję. O’Mara usiadł prosto. Oblicze miał już w normalnych barwach. — Słucham. Czy decyzja jest trudna, bo wiąże się z naruszeniem zaufania, którym obdarzył pana pacjent? — Nie! Powiedziałem, że chodzi o mnie. Może zresztą nie powinienem pytać pana o radę, przydając panu jeszcze jednego ciężaru. O’Mara nie okazał ani cienia złości. — Ja zaś nie powinienem, być może, zezwolić panu na utrzymywanie kontaktów z Hellishomarem. Przynajmniej do chwili, gdy uzyskamy jego zgodę na operację. Zgoda na bliskie relacje dwóch istot obciążonych podobnym poczuciem winy i tak samo pragnących przedwcześnie zakończyć życie to spore ryzyko. Nigdy nie wiadomo, co z tego wyniknie — poprawa stanu obu osobników czy wspólne pogrążenie się w jeszcze głębszej depresji. Jak dotąd udawało się panu uniknąć najgorszego. Proszę przedstawić swój problem, zaczynając od tego, dlaczego uważa pan, że to nie moja sprawa, a sam ocenię skalę ryzyka. — Ale to będzie wymagało długich wyjaśnień — zaprotestował Lioren. — Musiałbym też sięgnąć do danych, które są na razie tylko spekulacjami. O’Mara uniósł rękę i pozwolił jej opaść. — Ma pan czas. Słucham. Lioren zaczął od opisu dziwnej, podzielonej pokoleniowo społeczności Groalterrich, co nie potrwało długo, bo większość przedstawił już wcześniej, O’Mara zaś był znany z braku cierpliwości. Dodał, że dzięki trudnym do ustalenia umiejętnościom, Rodzice kontrolowali całą planetę wraz z populacją Młodych, nieinteligentnymi formami życia, roślinnością i zasobami naturalnymi, zapewniając równowagę całej ekosferze. Był to ostatecznie jedyny świat, którym dysponowali. Zwykli przez to cenić życie jako takie, szczególnie zaś życie inteligentne. Prawa Groalterrich były przekazywane przez Rodziców dorastającym Młodym, którzy z kolei nauczali osobniki dopiero wchodzące w życie. Ich przyjęcie opierało się na zrozumieniu i dobrowolności, jako że była to rasa łagodna, nie stosująca przemocy. Nauczanie Młodych przebiegało w dwóch etapach — najpierw ustnie, potem zaś telepatycznie, przez co przypominało głębokie warunkowanie. Naruszenie prawa musiało zatem wiązać się z głębokim poczuciem winy jako zasadniczą karą, jego dotkliwość zaś dawała się w tym przypadku porównać tylko z cierpieniem powodowanym przez wyrzuty sumienia u osób poddanych ostrej formie indoktrynacji religijnej. — Ten wniosek wysnuwam na podstawie faktu, iż Hellishomar kilka razy nazwał swój czyn nie zbrodnią, ale grzechem. Dla Groalterrich najcięższym z grzechów jest zapewne celowe odebranie sobie życia. Jeśli rzeczywiście obie grupy są tak religijne, rodzą się następne pytania. W jakiego boga mogą wierzyć prawie nieśmiertelne stworzenia? I czego oczekują po śmierci? — Ja raczej zadaję sobie pytanie, kiedy przejdzie pan wreszcie do sedna sprawy — powiedział O’Mara. — Gdybyśmy mieli czas, moglibyśmy prowadzić ciekawą dyskusję na tematy religijne, ale podobno gdzieś tu kryje się jakiś problem? — Oczywiście — powiedział Lioren. — Wiąże się on z ich wierzeniami religijnymi. I, niestety, także ze mną. — Proszę o wyjaśnienie. Krótkie. — Wszystkie religie, którym ostatnio się przyglądałem, mają ze sobą wiele wspólnego. Podobnie jak i ich wyznawcy, może poza paroma rasami, które żyją nadzwyczaj krótko albo bardzo długo, przynajmniej w odniesieniu do federacyjnej średniej… W przedcywilizacyjnych czasach, gdy religie dopiero się kształtowały i zaczynały wpływać na sposób myślenia wyznawców, a szczególnie na ich stosunek do innych i ich własności, co uformowało postawy kultury, spotykane zwykle nadzieje i potrzeby były dość proste. Poza nielicznymi sprawującymi władzę, reszta nie była szczęśliwa — gnębiły ją epidemie, dokuczał głód, ciągle groziła im przedwczesna albo gwałtowna śmierć, długość życia zaś nie była nawet zbliżona do obecnej. Oczywiście największą uwagę zwracali na te nauki, które dawały im nadzieję na lepsze bytowanie po śmierci, w niebie, gdzie nie zaznają już strachu, bólu ani głodu, nikt nie oddzieli ich od bliskich czy przyjaciół i gdzie zawsze już będzie dobrze. — Tymczasem Groalterri już za życia stają się niemal nieśmiertelni, zatem dłuższe życie nie należy zapewne do ich największych pragnień. Z powodu wielkich rozmiarów i niewielkiej ruchliwości sprawują telepatyczną władzę nad otoczeniem i sprawiają, że to pożywienie przychodzi do nich, a nie odwrotnie. Są zbyt wielcy, aby groziło im poważne zranienie, choroba czy ból, w każdym razie zanim dotrą prawie do kresu życia. Wtedy wzywają na pomoc Rębaczy, aby oddalili czas ich odejścia. Z początku myślałem, że chodzi o rzeczywiste przedłużenie życia, nawet jeśli ma towarzyszyć mu narastające już do końca cierpienie, ale to byłoby zachowanie nie pasujące do tak pozbawionych egoizmu i filozoficznie nastawionych do przemijania istot, jak Rodzice. Zrozumiałem, że chodzi tutaj o danie wystarczającego czasu na właściwe przygotowanie się do tego, co wedle wierzeń Groalterrich, istnieje po śmierci. Możliwe, że ich niebo jest miejscem, gdzie mają nadzieję odkryć sekret dzieła stworzenia, ponadto zaś uzyskają to, czego brakuje im najbardziej — zdolność poruszania się. Pewnie tęsknią za ucieczką z masywnych ciał będących więzieniem intelektu, co może oznaczać ucieczkę z planety, ucieczkę gdzieś na zewnątrz, w kosmos, i podróże po ogromnym wszechświecie, które są. wyzwaniem dla ich umysłów. O’Mara uniósł rękę, ale wydawało się, że zrobił to spokojnie, jakby tym razem pragnął być uprzejmy. — Ciekawa teoria, Lioren. Sądzę, że bliska prawdy. Jednak nadal nie wiem, w czym tkwi problem. — Problem w tym, czym kierowali się Rodzice, wysyłając Hellishomara do nas. Wiąże się to z moim późniejszym zachowaniem wobec pacjenta. Czy liczyli na to, że w pełni uzdrowimy Młodego, jak pragnęliby wszyscy troskliwi Rodzice? A może z góry założyli, że to niemożliwe i oczekiwali tylko, że zainteresujemy czymś skazanego na śmierć Młodego, aby zajęty nowymi kontaktami nie myślał o nadchodzącym końcu? Hellishomar jest telepatycznie niemy i głuchy, zatem rodzice nie mogli przekazać mu swoich myśli czy zamiarów ani tego, że wybaczyli mu jego grzech. Czy że współczują mu cierpienia i chcą mu ulżyć, dając szansę doświadczenia czegoś, co nie było dotąd udziałem żadnego z Groalterrich. Przypuszczam jednak, że pacjent jest inteligentniejszy i bardziej przyzwyczajony do ugruntowanej religijnie samodyscypliny, niż Rodzice mogli sądzić. Tak czy owak, obecnie Hellishomar próbuje odrzucić ich dar. Zaraz po przywiezieniu nie stawiał oporu i wykonywał proste polecenia wydawane podczas wstępnego badania przez pielęgniarki i Seldala. Sam jednak o nic nie pytał i nie odpowiadał na pytania na swój temat, a oczy miał zwykle zamknięte. Dopiero gdy opowiedziałem pacjentowi o sobie i odkrył, że ja też cierpię przez popełniony grzech i poczucie winy, zaczął mówić o sobie. Wprawdzie kazał mi obiecać, że nie przekażę jego słów nikomu, ale okazał wielkie ożywienie, gdy zacząłem opowiadać mu o rasach i światach Federacji. Gdy chciałem pokazać mu materiały filmowe, oprócz ożywienia pojawiło się napięcie. Nalegam, a raczej sugeruję, aby ograniczyć jego kontakty z przedstawicielami nowych ras do minimum i żeby nie przekazywać mu obecnie żadnych informacji poza tymi, które dotyczyć będą planowanego leczenia. Może dobrze byłoby wyłączać jego translator albo i zakrywać mu oczy, gdyby operację miał przeprowadzać ktoś nowy… — Dlaczego? — spytał ostro O’Mara. — Ponieważ Hellishomar jest grzesznikiem, który ma siebie za niegodnego widoku nieba. Dla Groalterrich opuszczenie planety to nic innego jak śmierć, przejście do lepszego życia w niebie. W ten sposób traktuje Szpital wraz z jego mieszkańcami już jako fragment zaświatów, na które nie zasłużył. O’Mara pokazał zęby. — Wiele nazw zyskał dotąd Szpital, ale nikt nie miał go jeszcze za niebo. Widzę, że Hellishomar boryka się z teologicznym dylematem, który musimy pomóc mu rozwiązać. Jednak co ze wspomnianym problemem? — Chodzi o moją niepewność i lęk — wyjaśnił Lioren. — Nie wiem, jakie były dokładnie intencje rodziców, gdy dotknęli umysłu kapitana. Musieli w ten sposób dowiedzieć się sporo o Federacji, gdyż zasugerowali, gdzie należy zabrać chorego, najwyraźniej jednak zlekceważyli religijne implikacje tego faktu. Może teologia dorosłych jest odmienna, bardziej liberalna, albo po prostu nie wiedzieli, co dokładnie czynią. Może też, jak już wspomniałem, sądzili, że Hellishomar i tak niebawem umrze, i chcieli dać mu szansę ujrzenia chociaż skrawka nieba, bo nie byli pewni, jaki los czeka po śmierci osoby upośledzone umysłowo, niedorozwinięte. Może też oczekują, że w pełni go wyleczymy i odwieziemy do domu, aby mógł zająć swoje miejsce wśród Rodziców. Co się jednak stanie, jeśli uleczymy tylko jego fizyczne obrażenia? To właśnie mnie przeraża i dlatego nie chcę działać dalej bez pomocy. — Przeraża? — spytał O’Mara cichym, jakby nieobecnym głosem kogoś, kto szuka już rozwiązania problemu. — Istnieje wiele precedensów — proroków i nauczycieli, którzy przybywali z pustkowi, aby głosić nauki burzące stary ład. Na Groalterze nie ma przemocy, nie ma też sposobu, aby uciszyć heretyka, który byłby głuchy na słowa Rodziców. Hellishomar może zaś wyrobić sobie nowe spojrzenie na świat, zupełnie inne niż to, którego starsi zapewne oczekują. Co będzie, jeśli zacznie nauczać młodych, że niebo wypełnione jest maszynami służącymi do podróży międzygwiezdnych i innymi cudami, które budują istoty krótkowieczne i często mniej inteligentne niż Groalterri, kierujące się do tego niekoniecznie akceptowalną etyką. W ten sposób Młodzi sami mogą zacząć budować statki kosmiczne i wyprawiać się do nieba jeszcze przed osiągnięciem dorosłości. Taki obrót spraw spowodowałby z pewnością zaburzenie dotychczasowej równowagi. Co gorsza, jeśli Hellishomar zachowałby takie poglądy również jako dorosły, naraziłby całą kulturę na wrzenie, i to takie, które ciągnęłoby się przez tysiące lat. Przyczyniłem się już do zniszczenia cywilizacji na Cromsagu — dodał Lioren. — Obawiam się, że teraz mogę stać się winny jeszcze jednego spustoszenia, zniszczenia najbardziej zaawansowanej rasy odkrytej dotąd przez Federację. O’Mara złączył dłonie i przez chwilę wpatrywał się w nie, zanim przemówił. — Zatem naprawdę mamy problem — powiedział, kładąc nacisk na drugie słowo. — Najprościej byłoby stracić tego pacjenta, pozwolić mu umrzeć. Dla dobra jego pobratymców, naturalnie. Jednak to byłoby rozwiązanie typowe dla dawnych czasów, na które musielibyśmy na dodatek uzyskać zgodę całego personelu Szpitala, Korpusu Kontroli, Federacji i Rodziców Groalterrich. Musimy zatem zrobić, co w naszej mocy, aby pomóc pacjentowi, w nadziei że Rodzice wiedzieli jednak, co robią. Zgadza się pan ze mną? — spytał psycholog, nie czekał jednak na odpowiedź. — Sugestia, aby tylko pan utrzymywał kontakt z pacjentem, wydaje mi się słuszna. Hellishomar zostanie odizolowany od innych osób, ja też nie będę szukał z nim kontaktu. W każdym razie nie bezpośrednio. Jak na razie radzi pan sobie nieźle, ale brak panu doświadczenia czy, jak określa to Cha, znajomości co subtelniejszych zaklęć. Nie wie pan wszystkiego, nawet jeśli często zachowuje się pan tak, jakby wiedział. Na przykład istnieje szereg sprawdzonych metod nawiązywania przyjacielskich relacji z obcymi pacjentami, którzy wycofali się z przyczyn emocjonalnych… O’Mara przerwał, ale nadal wpatrywał się wprost w Liorena. Jedną ręką sięgnął do komunikatora. — Braithwaite, przełóż wszystkie moje spotkania na wieczór albo na jutro. Dyplomatycznie, ostatecznie Edanelt, Cresk-Sar i Nestrommli to starsi lekarze. Przez najbliższe trzy godziny nie ma mnie dla nikogo. A teraz, Lioren — dodał — ty będziesz słuchać, a ja będę mówić… ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY — Prace nad modyfikacją oddziału dla potrzeb operacji zostaną zakończone za godzinę — powiedział Conway dość głośno, aby zostać usłyszany przez wrzawę głosów i hałas towarzyszący ostatnim przemieszczeniom sprawdzanego już sprzętu. — Zespół jest już gotowy. Jednak każde badanie obszaru mózgowego tak olbrzymiej i nieznanej istoty wiąże się z ryzykiem. Na dodatek nie wiemy dość o twoim metabolizmie, dlatego operacja będzie musiała zostać przeprowadzona bez znieczulenia. Jest to sprzeczne z naszą zwykłą praktyką, toteż jesteśmy zmuszeni prosić cię o pewne konkretne formy współpracy. Hellishomar nie odpowiedział. Conway rozejrzał się po hangarze, w którego podłodze, ścianach i suficie wycięto wielkie otwory, aby można było zainstalować te ogromne wsporniki z projektorami wiązek. — Jest bardzo ważne, abyś nie poruszał się w trakcie operacji. Obiecywałeś to już wprawdzie kilka razy, ale z całym szacunkiem, trudno oczekiwać od przytomnego pacjenta, że zawsze zdoła opanować odruchowe reakcje mięśni wywołane bólem. Dlatego też unieruchomimy twoje ciało za pomocą promieni przyciągająco-odpychających, chociaż być może okażą się zbędne. — Groalterri nie praktykują znieczulania podczas operacji — powiedział po chwili Hellishomar. — Dla mnie nie będzie to więc nienormalne ani przykre. Poza tym pamiętam, jak zapewnialiście mnie, że operacje przeprowadzane na mózgu są bezbolesne, gdyż osłonięty zwykle dobrze przed wpływem otoczenia, nie posiada końcówek nerwowych pozwalających na odczuwanie bodźców. — To prawda, jednak Groalterri nie przypominają żadnej znanej nam istoty, zatem w twoim przypadku nie mamy pewności. Poza tym co pewien czas będziemy prosić się o informacje o twoim samopoczuciu. Głębokie skanowanie, samo w sobie niegroźne, może jednak przez poziom radiacji podrażnić niektóre drogi nerwowe i spowodować… — Lioren wyjaśnił mi już to wszystko — powiedział nagle Hellishomar. — A ja wyjaśniam raz jeszcze, ponieważ to ja przeprowadzam operację i chcę mieć całkowitą pewność, że pacjent jest świadom ryzyka. Rozumiesz zagrożenie? — Tak. — Dobrze — stwierdził Conway. — Czy jest jeszcze coś, co chciałbyś wiedzieć? Albo powiedzieć czy zadeklarować. Jeśli chciałbyś zmienić zdanie, jest jeszcze czas, aby odwołać operację. Nie stracimy przez to do ciebie szacunku, sam też uznałbym to za rozsądną decyzję. — Mam dwie prośby — powiedział Hellishomar. — Mam być obiektem pierwszej operacji mózgu przeprowadzonej na istocie mojego gatunku. Jako Rębacz i jako pacjent jestem bardzo zainteresowany jej przebiegiem i chętnie śledziłbym na bieżąco wszystkie wasze poczynania. Chciałbym też mieć możliwość utrzymywania kontaktu z Liorenem na prywatnym kanale. To dla mnie bardzo ważne, aby nikt inny nie słyszał naszych rozmów. To jest właśnie moja druga prośba. Diagnostyk i psycholog spojrzeli na Liorena, który uprzedził ich już wcześniej, że Heilishomar może wystąpić z podobnymi postulatami i nie przyjmie odmowy. — Sam zamierzam głośno komentować całą operację i nagrywać ją dla celów szkoleniowych, nie ma zatem żadnych przeciwwskazań, abyś i ty wszystko słyszał. Możemy dodać jeszcze drugi kanał, jednak nie będziesz w stanie sam przestrajać translatora, gdyż twoje macki są na to zbyt masywne. Proponuję, aby zajął się tym Lioren. Prywatne fragmenty poprzedzałbyś wtedy jego imieniem, aby na ten czas wyłączał kanał ogólnodostępny. Czy to ci odpowiada? Hellishomar nic nie odrzekł. — Rozumiemy, że przywiązujesz wielką wagę do prywatności — odezwał się nagle O’Mara, patrząc na wielkie, zamknięte oczy pacjenta. — Jako naczelny psycholog szpitala jestem tutaj kimś o władzy Rodzica. Zapewniam cię, że wasz drugi kanał łączności będzie bezpieczny i wyłącznie prywatny. O’Mara był bardzo zainteresowany rozmowami Hellishomara z Liorenem, jednak jeśli nawet było słychać w jego głosie jakieś rozczarowanie, zginęło to w tłumaczeniu. — Zatem nie czekajmy już, tylko zaczynajmy — powiedział Hellishomar. — Zaczynajmy, zanim posłucham rady Diagnostyka Conwaya i zmienię zdanie. — Doktorze Prilicla? — spytał cicho Conway. — Stan emocjonalny przyjaciela Hellishomara odpowiada temu, co deklaruje w kwestii zgody na operację. Wyczuwam też naturalne w takiej sytuacji zniecierpliwienie oraz wątpliwości, które nie przekładają się jednak na niezdecydowanie. Pacjent jest gotów. Liorena ogarnęła ulga tak wielka, że Prilicla zadrżał niczym liść na wietrze. Było to jednak bardziej podobne do tańca niż do przykrych dreszczy, bo i emocje były pozytywne. Nawet z pomocą O’Mary Lioren strawił pięć dni i niemal tyle samo nocy, aby przekonać Hellishomara do operacji. Sięgał po argumenty racjonalne, grał na emocjach, ale aż do tej chwili nie był do końca pewien, czy się udało. — Dobrze — powiedział Conway. — Zespół jest gotowy. Doktorze Seldal, będę zobowiązany, jeśli to pan zacznie. Instrumenty potrzebne do operacji na tak wielkim pacjencie wisiały wokół nich. Były to wiertła, piły i ssawy, niektóre na tyle masywne, że musiały mieć własną obsługę. Liorenowi bardziej kojarzyły się z kopalnią niż z operacją chirurgiczną. Kwestia Conwaya była oczywiście czysto retorycznym zwrotem, gdyż Seldal i tak dobrze wiedział, co do niego należy. Uprzejmość jest rodzajem smarowidła, które umniejsza tarcia międzyludzkie, ale zabiera czas, pomyślał Lioren. Wprawdzie przy rozmiarach pacjenta i jego głowa była wielka, ale widok pola operacyjnego zaskoczył Liorena. Odsunięty na bok płat skóry był większy niż jakikolwiek dywan w jego pokoju. — Doktor Seldal tamuje krwawienie naczyń podskórnych, zakładając na nie zaciski — mówił Conway. — Naczynia włosowate są u tego pacjenta z oczywistych przyczyn wielkie jak arterie. Zaczynam wiercenie przez kość, aby odsłonić opony mózgowe. Wiertło ma na czubku minikamerę, połączoną z głównym monitorem, co pozwoli nam ustalić, kiedy zbliżymy się do tkanki oponowej. Doszliśmy. Wiertło zostało wycofane i na jego miejsce wprowadzamy piłę szybkotnącą. Najpierw poszerzę za jej pomocą otwór zrobiony wiertłem, potem wytnę krąg tkanki kostnej o takiej średnicy, która pozwoli chirurgom wejść do środka głowy pacjenta. Jest. Kostny krąg jest teraz wyjmowany i poczeka w schładzanej atmosferze na koniec operacji, kiedy to wróci na miejsce. Jak pacjent? — Przyjaciel Hellishomar odczuwa lekki dyskomfort. Albo nawet ból, nad którym jednak w pełni panuje. Wyczuwam też normalne w podobnej sytuacji obawy. — Ja chyba nie muszę już odpowiadać — powiedział Hellishomar. — Na razie nie — przyznał Conway. — Potem jednak będę potrzebował pomocy, której tylko ty możesz mi udzielić. Staraj się nie przejmować. Dobrze sobie radzisz. Seldal, wchodzimy. Lioren zapragnął nagle wesprzeć pacjenta jakimś dobrym słowem, bo ostatecznie to on właśnie — przekonawszy najpierw O’Marę i Conwaya, a potem i samego Hellishomara — ponosił odpowiedzialność za to, co właśnie się działo. Nie mógł jednak wtrącać się nieproszony w tok rozmów zespołu operującego, a prywatny kanał miał zostać uruchomiony dopiero na prośbę pacjenta. Mógł zatem tylko patrzeć w milczeniu. Różowawy i wielki niczym pień drzewa kościany kołek został wyciągnięty z rany, tymczasem Seldala przeniesiono do plecaka Conwaya. Trzy nogi miał związane razem, dla nadania jego sylwetce bardziej opływowych kształtów. Po chwili z plecaka wystawała tylko jego giętka szyja z głową i dziobem. Podobne plecaki z instrumentami wisiały na piersi i brzuchu Conwaya, który miał wolne nogi, zamiast butów nosił jednak miękkie obuwie na grubej podeszwie i biały, śliski kombinezon z przezroczystym hełmem, wyposażonym we własne źródło światła i urządzenia łączności. Seldal założył tylko gogle ochronne, z boku dzioba zwisał mu przewód doprowadzający powietrze. Przytulił dziób ciasno do tylnej części hełmu Conwaya. — Zero ciążenia na polu operacyjnym — polecił Conway. — Seldal, gotowy? Zaraz będziemy wchodzić. Pochwyceni wiązką pola siłowego zagłębili się, głowami naprzód, w ranie operacyjnej. Za nimi wlokły się niczym barwny ogon kable zasilające, powietrzne, odsysające i jeden przeznaczony do pobierania próbek. Do tego dochodziła jeszcze lina zabezpieczająca. W świetle reflektora czołowego Conway ujrzał gładkie, szare ściany organicznej studni. To samo widać było na wielkim ekranie. — Jesteśmy na dnie — powiedział Conway. — Widzimy coś, co jest zapewne odpowiednikiem błony ochraniającej mózg. Reaguje łagodnie na nacisk, co sugeruje, że pod spodem znajduje się płyn. Grubość samej błony, jak i warstwy płynu pomiędzy nią a mózgiem trudna jest do oszacowania. Tkanka nie jest przezroczysta, płyn zapewne także nie. Wykonuję małe cięcie kontrolne. To dziwne. Zapadła chwila ciszy. — Nacięcie zostało poszerzone, nie obserwuję utraty płynu. Ach, to tak… Conway wyjaśnił z zadowoleniem, że w odróżnieniu od innych istot, których mózgi otoczone są płynem mającym chronić delikatną tkankę przed wstrząsami i zapobiegać tarciu pomiędzy korą a powierzchnią kości, Groalterri mają w tym miejscu półpłynna tkankę o gęstości żelu. Conway oddzielił drobny jej kawałek, po czym ułożył go z powrotem na miejscu. Został błyskawicznie wchłonięty, bez śladu zlewając się z resztą mazi. Był to szczęśliwy zbieg okoliczności, nie musieli się bowiem martwić utratą płynu i mieli szansę poruszać się z minimalnymi oporami między błoną osłaniającą a tkanką mózgową. Ich pierwszym celem miała być głęboka szczelina pomiędzy dwoma zwojami, miejsce, gdzie zapewne znajdował się ośrodek telepatii. — Zanim ruszymy dalej, czy pacjent odczuwa coś niezwykłego? — spytał Conway. — Nie — odparł Hellishomar. Przez kilka chwil na ekranie widać było tylko poruszające się ręce Conwaya i jasno oświetlony dziób Seldala, gdy przesuwali się z wolna po zwojach ku wąskiej szczelinie. — Na ile potrafimy prawidłowo oszacować, szczelina ciągnie się na dwadzieścia jardów z każdej strony i jest głęboka przeciętnie na trzy jardy — odezwał się w końcu Conway. — Na górnej powierzchni mózgu podział między sąsiadującymi zwojami jest wyraźnie zaznaczony, głębiej są ściśnięte razem. Nacisk nie zagraża życiu, ich rozsunięcie nie wymaga wielkiego wysiłku i nie zmniejsza naszej mobilności, jednak może poważnie utrudnić jakąkolwiek aktywność chirurgiczną. Zaraz uruchomimy pierścienie. Hellishomar ciągle nie odzywał się do Liorena, na żadnym kanale, nie było więc szansy dowiedzieć się, o czym myśli. Jednak Prilicla spokojnie i miarowo pracował skrzydłami, co sugerowało, że nie było w okolicy żadnego źródła przykrych emocji. — Spokojnie, przyjacielu Liorenie — powiedział cicho empata. — W tej chwili jesteś bardziej spięty niż przyjaciel Hellishomar. Podniesiony na duchu Lioren skupił uwagę na głównym ekranie. — To jest zwój, w którym stwierdziliśmy największe stężenie śladów metali — powiedział Conway. — Uznaliśmy, że jest odpowiedzialny za zmysł telepatii, ponieważ takie właśnie nasycenie metalami cechuje środki telepatyczne u innych gatunków. Sam związek pozostaje niejasny, przypuszcza się jednak, że chodzi o szczególne cechy związane z nadawaniem i odbieraniem sygnałów. Spróbujemy potwierdzić tę hipotezę. Niestety, nasze rozpoznanie tego terenu nie jest pełne. Ze względu na gęstość tkanek i ich szczególny charakter musielibyśmy użyć skanerów dużej mocy, które z kolei wpłynęłyby na aktywność neuronalną. Z tego powodu zamierzam użyć na krótko skanera ręcznego. Wszystko, co uzyskaliśmy wcześniej, jest wynikiem badań z pomocą nie emitujących promieniowania czujników, mierzących ciśnienie i naturalne reakcje na bodźce. Pacjent pomógł nam w tym, wykonując polecenia ruchowe, dzięki czemu wyodrębniliśmy ten obszar, jednak uzyskane dane są o wiele mniej dokładne niż przy badaniu skanerem. Lioren był pewien, że wszyscy w szpitalu dobrze wiedzieli, czym różni się skaner od zestawu czujników. Całe tłumaczenie zostało wygłoszone tylko na potrzeby pacjenta. — Tak jak oczekiwaliśmy, mózg wielkiej istoty jest ogólnie mniej zwarty. Sporo miejsca zajmują obszerne naczynia krwionośne, chociaż sama tkanka ułożona jest równie ciasno, jak w każdym innym mózgu. Nie potrafię sobie wyobrazić, jakie mogą być pełne możliwości równie olbrzymiej struktury neuronalnej. Lioren wpatrzył się w widoczne na ekranie dłonie Conwaya, który powoli posuwał się naprzód, rozsuwając zwoje. Poruszał się tak, jakby pływał. Tarlanin spróbował postawić się w miejscu Hellishomara i wyobraził sobie dwie małe jak owady istoty buszujące mu w głowie. Było to coś tak obrzydliwego, że ledwie opanował mdłości. Conway odezwał się znowu, tym razem wyraźnie zdyszany. — Chociaż nie możemy osądzić, na ile normalny jest obraz tego, co tu napotkaliśmy, mamy jednak wrażenie, że nie natrafiliśmy dotąd na żadną patologię. Posuwamy się coraz wolniej w związku z narastającym naciskiem tkanek. Z początku myślałem, że to tylko złudzenie spowodowane większym zmęczeniem, jednak Seldal odczuwa to podobnie i mówi, że tkanka napiera coraz mocniej na materię plecaka. Na pewno nie jest to efekt psychosomatyczny związany z klaustrofobią. Idzie nam coraz trudniej, pole widzenia też mamy coraz mniejsze. Zakładamy pierścienie. Lioren przyglądał się, jak Conway nakłada z wysiłkiem pierwszy pierścień przez głowę i z pomocą Seldala zsuwa go do pasa. Po złamaniu zabezpieczenia pierścień napełnił się powietrzem. Kolejne objęły kolana i barki Conwaya, aż powstało coś na kształt długiej, segmentowej rury osłaniającej całe ciało i wyposażonej w rozporki o regulowanej długości. Potem dodał jeszcze jeden odcinek z przodu, co ostatecznie umożliwiło im przemieszczanie się w dowolnym kierunku wewnątrz obszernego przewodu. Po wypuszczeniu powietrza z ostatniej części można było przełożyć ją do przodu i wędrować dalej. Struktura nie blokowała przy tym widoczności ani dostępu do ewentualnego pola operacyjnego. Nie musieli już pływać w żywej tkance. Teraz byli raczej górnikami przebijającymi ruchomy tunel, pomyślał Lioren. — Napotykamy rosnący opór i nacisk z jednej strony — powiedział Conway. — Tkanka w tym miejscu zdaje się równocześnie rozciągnięta i sprasowana. Jak sami widzicie, przepływ krwi też został tu zaburzony. Niektóre naczynia krwionośne nabrzmiały, inne są puste. Nie wydaje mi się to naturalne, ale brak martwicy sugeruje, że chociaż przepływ krwi jest utrudniony, to jednak nie został całkowicie zablokowany. Stopień strukturalnej adaptacji zdaje się wskazywać, że sytuacja taka trwa już dość długo. Aby ustalić jej przyczynę, muszę uruchomić skaner. Włączę go na krótko, na minimalnej mocy. Jak czuje się pacjent? — Jest zafascynowany — odparł Hellishomar. Ziemianin zaśmiał się krótko. — Pacjent nie zgłasza żadnych emocjonalnych ani mózgowych dolegliwości. Spróbuję raz jeszcze, z większą mocą przenikania. Przez kilka sekund na ekranie widać było odczyt ze skanera. Zaraz potem jedno z ujęć zostało przekazane na sąsiedni ekran jako nieruchomy obraz. — Skaner pokazuje kolejną błonę, rozciągającą się w odległości około siedmiu cali — powiedział Diagnostyk. — Jest na niecałe pół cala gruba i ma gęstą, włóknistą budowę; charakteryzuje ją też krzywizna. Jeśli przebiega dalej w ten sam sposób, tworzy zapewne kulę o średnicy około dziesięciu stóp. Tkanka po jej drugiej stronie nie jest rozpoznawalna, ale wykazuje spore różnice względem wszystkiego, co spotykaliśmy do tej pory. Możliwe, że jest to ośrodek odpowiedzialny za telepatię. Jednak są też inne możliwości, które da się wykluczyć jedynie przy bezpośrednim badaniu i analizie tkanki. Doktor Seldal wykona cięcie i pobierze próbki, podczas gdy ja będę hamował krwawienie. Na głównym ekranie pojawiły się zniekształcone bliską perspektywą dłonie Conwaya. Palce wsunęły skalpel w dziób Nallajimczyka, a potem jeden z nich przesunął się po tkance, pokazując pozycję i pożądaną długość cięcia. Głowa Seldala na chwilę zakryła obraz. — Jak widzicie, pierwsze cięcie nie odsłoniło błony, ale ciśnienie wewnętrzne rozepchnęło brzegi rany na tyle, że jeśli od razu nie pogłębimy ciecia, istnieje ryzyko rozerwania tkanek. Seldal, proszę raz jeszcze i szerzej…. Cholera! Zdarzyło się to, czego Conway tak bardzo się obawiał. Rana powiększyła się sama i w pole widzenia wpłynęły przesłaniające wszystko krople krwi. Seldal odstawił skalpel i złapał dziobem ssawę, którą poruszał na tyle umiejętnie, że już po chwili Conway mógł założyć zaciski na naczynia krwionośne. Niebawem wszyscy ujrzeli poszarpaną i trzy razy dłuższą niż przedtem ranę, w której głębi rysował się eliptyczny kształt czegoś całkiem czarnego. — Dotarliśmy do elastycznej, silnej i pochłaniającej światło błony — podsumował Diagnostyk. — Pobraliśmy dwie próbki. Jedną wysyłamy wam ssawą, ale mój analizator sygnalizuje, że chodzi o materię organiczną innego rodzaju niż otaczające ją tkanki. Strukturą komórkową przypomina raczej roślinę niż… Co tam się dzieje? Czujemy, że pacjent się porusza. Nie podrażniliśmy niczego, co mogłoby wywołać mimowolne skurcze mięśni. Hellishomar, co się dzieje? Słowa Diagnostyka zginęły we wrzawie, która nagle zapanowała na oddziale. Operatorzy wiązek robili, co mogli, aby utrzymać wielkie ciało w miejscu, a przeciążone emitory wyły na pełnej mocy. Rana rozdzierała się coraz bardziej, znowu zaczęła krwawić. Prilicla trząsł się jak liść na wietrze. Wszyscy wykrzykiwali pytania, instrukcje czy ostrzeżenia. Ostatecznie jednak Hellishomar zdołał przebić się przez hałas jednym tylko słowem: — Lioren! ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY — Jestem tutaj — powiedział Lioren, przełączając się szybko na bezpieczny kanał. Na razie jednak translator nie wychwytywał żadnych artykułowanych słów pacjenta, — Hellishomar, proszę, przestań się ruszać — powiedział pospiesznie Lioren. — Możesz spowodować u siebie poważne obrażenia, może nawet śmiertelne. I zrobić krzywdę innym. Co się z tobą dzieje? Powiedz, proszę. Czy czujesz ból? — Nie — odpowiedział Hellishomar. Przekonywanie kogoś, kto trafił do szpital z powodu próby samobójczej, aby uważał na siebie, było zapewne stratą czasu, jednak argument, że Hellishomar może narazić na szkody także innych, musiał podziałać, bo obcy zaczął się uspokajać. — Proszę — odezwał się znowu Lioren. — Co cię zaniepokoiło? Odpowiedź zaczęła napływać powoli, jakby każde słowo musiało przedzierać się przez barierę strachu, wstydu i pogardy wobec samego siebie. Nagle potok mowy runął wartkim strumieniem, jakby przełamał wszystkie zapory. Słuchając tego, co Hellishomar z siebie wyrzucał, Lioren zmieszał się najpierw, potem ogarnęła go złość, ostatecznie zaś zrodził się w nim wielki smutek. To naprawdę niezwykłe, powiedział sam do siebie. Gdyby był Ziemianinem, mógłby się roześmiać na taką ignorancję przejawianą przez kogoś, kto należał zapewne do najinteligentniejszej rasy w znanym wszechświecie. Jednak od czasu dołączenia do ekipy O’Mary Lioren nauczył się przynajmniej tyle, że napięcie emocjonalne było jednym z wybitnie subiektywnych doznań. I że zawsze bardzo trudno było je rozładować albo umniejszyć. Tutaj zaś miał do czynienia z istotą ukształtowaną przez dość specyficzne podejście do sztuki leczenia. Doświadczenie Rębacza było zapewne ograniczone do płytkiej chirurgii wykonywanej na starych rodzicach, teraz zaś po raz pierwszy był świadkiem trepanacji czaszki. W tych okolicznościach wiele było do wybaczenia. — Słuchaj — powiedział, korzystając z pierwszej przerwy w tyradzie. — Słuchaj, proszę, uważnie, a przede wszystkim uspokój się. Ta czarna materia w twojej głowie nie jest fizyczną manifestacją twojej winy i nie wyrosła z powodu złych myśli czy jakiegokolwiek popełnionego przez ciebie grzechu. Zapewne jest to coś groźnego, ale nie przedstawia sobą twojej duszy ani… — Jest — przerwał mu Hellishomar. — Tam właśnie jestem. Tam mieszka to wszystko grzeszne, co pchnęło mnie do samounicestwienia. To czarna rozpacz, w której nie ma już nadziei. — Nie — stwierdził z naciskiem Lioren. — Każda znana mi inteligentna istota uważa, że dusza mieszka w mózgu, zwykle gdzieś zaraz za receptorami wzroku. To dlatego, że ten obszar zwykle zmienia się najmniej i najrzadziej ulega wypadkom. Ale rzadko nie znaczy nigdy. Czasem zdarza się jednak, że ktoś zachowuje się dziwnie i nagle zmienia swoje zachowanie nie dlatego, że tak postanowił, ale z powodów od niego niezależnych. Hellishomar milczał, ale jego ciało przestało drżeć. Emitery wiązek przestały błyskać światełkami ostrzegającymi przed przeciążeniem. — Możliwe, że twoja niezdolność do nawiązania bezpośredniego kontaktu z rodzicami ma podłoże genetyczne, jednak istnieje i taka możliwość, że zarówno to, jak i zbrodnia, o którą się oskarżasz, było wynikiem choroby twojego mózgu i że właśnie natrafiliśmy na strukturę, która jest odpowiedzialna za te problemy. Musisz wiedzieć, że czarny guz znaleziony przez Conwaya i Seldala to nie twoja osobowość. Sam mi zresztą mówiłeś, że dusza jest niematerialna i że gdy rodzic umiera, opuszcza ona wasz świat, aby wędrować po wszechświecie… — Moja dusza tonie niczym kamień rzucony w muł na dnie oceanu — jęknął Hellishomar i znowu zaczął się szarpać. — Tonie w coraz większej ciemności… Lioren czuł, że z wolna traci kontrolę nad sytuacją i zapewne przegra, jeśli szybko nie przeniesie rozmowy z obszaru metafizyki na grunt medycyny. Spojrzał jednym okiem na ekran, gdzie pojawiły się wyniki przeprowadzonej przez Conwaya analizy. — Może i tonie, ale moim zdaniem skończy raczej w szpitalnym krematorium na odpady — powiedział. — Nie wiem jeszcze dokładnie, co to jest, ale z pewnością nie dusza ani nawet część ciebie. To zupełnie obca tkanka, raczej roślinna niż jakakolwiek inna, rodzaj pasożyta. Proszę, uspokój się i zacznij myśleć jak prawdziwy Rębacz. Przypomnij sobie, czy nie spotkałeś nigdy czegoś podobnego do tej narośli. Postaraj się wytężyć pamięć. Hellishomar zamilkł na kilka chwil i znieruchomiał. W hangarze znowu zrobiło się cicho i dał się słyszeć głos Conwaya, który zapowiedział wznowienie operacji. — Proszę chwilę zaczekać, doktorze — odezwał się Lioren, przechodząc na ogólny kanał. — Pewnie będę miał panu coś ważnego do przekazania. Diagnostyk machnął widoczną na ekranie ręką i Lioren powrócił do prywatnej rozmowy. — Hellishomar, proszę, postaraj się przypomnieć sobie, czy nie spotkałeś nigdy czegoś podobnego do tej czarnej rośliny, niezależnie od tego, z jakiego okresu może być to wspomnienie — z wczesnej młodości czy ostatnich czasów. Czy widziałeś coś podobnego? Czy zostałeś zraniony, niekoniecznie w okolicach głowy, dzięki czemu pasożyt miałby dostęp do krwiobiegu? — Nie — odparł Hellishomar. Lioren zastanawiał się przez chwilę. — Jeśli niczego nie pamiętasz, możliwe, że zetknąłeś się z tym jako bardzo młody osobnik, zanim zacząłeś utrwalać wspomnienia. Może więc kojarzysz chociaż relację albo wzmiankę na temat czegoś, co się z tobą działo, przekazaną przez starszego nieco Młodego? Wtedy mogło to się wydawać nieważne, ale w miarę jak rosłeś… — Nie, Lioren — przerwał mu obcy. — Próbujesz przekonać mnie, że to coś w moim mózgu nie powstało ze złych myśli i doceniam, jak bardzo się starasz, ale mówiłem ci już, że tylko bardzo starzy Rodzice chorują. Młodzi są silni, zdrowi i odporni na choroby. Ci niewidzialni napastnicy, o których wspominałeś, nie mogą nam nic zrobić, więksi zaś są po prostu bez trudu odrywani. Lioren ciągle miał nadzieję, że odkryje coś użytecznego dla Conwaya i Seldala, jednak na razie niczego nie osiągnął. Już miał dać znak, aby niezależnie od wszystkiego zaczynali, gdy jeszcze jedno przyszło mu do głowy. — Ci napastnicy, których odrywacie — powiedział. — Opowiedz mi, proszę, wszystko, co pamiętasz na ich temat. Hellishomar udzielił wyjaśnień uprzejmie, chociaż nieco nerwowo, jakby uważał, że Lioren chce mało istotnymi pytaniami odciągnąć jego uwagę od najważniejszego. Z wolna jednak zaczął rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. — Ze wszystkiego, co powiedziałeś — stwierdził w końcu Lioren — wynikałoby, że powodem twoich problemów jest pasożyt zwany przylgowcem, nie chciałbym jednak marnować czasu na osobne wyjaśnienia dla ciebie i zespołu chirurgicznego. Ostatnie pytanie. Czy zgadzasz się, abym przedstawił sprawę innym? Nie to, o czym rozmawialiśmy wcześniej, ale szczegóły dotyczące opisu i zachowania przylgowców. Wydawało mu się, że cała wieczność minęła, nim Hellishomar wreszcie odpowiedział. Tymczasem Lioren nie słuchał rozmów Conwaya, Seldala i reszty personelu. Nie rozumiał przytłumionych słuchawkami słów, ale wyczuwał intonację. Wszyscy coraz bardziej się niecierpliwili. Spróbował znowu. — Hellishomar, jeśli moja teoria jest słuszna, twoje życie może być zagrożone. Wcześniej zaś rozrost guza spowoduje zapewne dalsze zaburzenia pracy mózgu. Proszę, potrzebuję szybkiej odpowiedzi. — Rębacze w mojej głowie też są zagrożeni — powiedział ostatecznie obcy. — Dobrze, powiedz im. Nie czekając na więcej, Lioren przełączył się na ogólny kanał. Chociaż nie miał całkowitej pewności, przekazał, co wiedział. Jego zdaniem, czarny guz był skutkiem zarażenia pasożytem zwanym przez Groalterrich przylgowcem, który w zwykłych okolicznościach był mało dokuczliwy i nie stanowił zagrożenia dla życia. Brakowało informacji o jego cyklu życiowym czy mechanizmie rozmnażania. Nikt nie interesował się nimi bliżej, gdyż łatwo było je usunąć, wyrywając dorastające osobniki albo pocierając zarażone miejsca o drzewa. Poza tym były zbyt małe, w pewnej fazie niemal mikroskopijne, aby pasjonować najpilniejszych nawet badaczy rasy gigantów. Przylgowce były czarne, okrągłe i pokryte lepką błoną, która ułatwiała przyczepienie się do ciała gospodarza. Ponieważ były za małe, aby dać się dostrzec, wypuszczały pojedynczy korzonek, który wnikał pod skórę. Do wzrostu potrzebowały źródła organicznego pożywienia, światła i powietrza. Rosły bardzo szybko i gdy tylko zaczynały pacjentowi dokuczać, były usuwane. Można było zniszczyć je, zgniatając między dwoma twardymi powierzchniami albo spalając. Po ich usunięciu korzeń, który był czymś na kształt wypełnionej płynem rury, usychał i sam wypadał z rany. — Przypuszczam, że tym razem doszło do szczególnego zarażenia przylgowcem, który wniknął do organizmu przez ranę, o której pacjent dawno już zapomniał, albo otwór pozostały po korzeniu innego pasożyta. Jeszcze w mikroskopijnym stadium został przeniesiony z krwią do mózgu, gdzie przypadkiem utknął i zaczął się rozwijać. Miał tam do dyspozycji praktycznie nieograniczone zasoby pożywienia, chociaż mało tlenu — znajdywał tylko tyle, ile było go w krwi, światło zaś nie docierało wcale. Rósł przez to raczej wolno, ale miał na to wiele lat. Aż w końcu dorósł do obecnych rozmiarów. W hangarze zapanowała taka cisza, że słychać było ruchy skrzydeł Prilicli. — Błyskotliwa teoria — powiedział w końcu Conway. — Poza tym udało się panu przy okazji uspokoić naszego pacjenta. Dobra robota. Jednak prawdziwa ta teoria, czy nie, musimy kontynuować, co zaczęliśmy. Chociaż osobiście skłaniam się ku poglądowi, że ma pan rację. Conway zastanowił się chwilę i odezwał się tonem wykładowcy: — Obca tkanka, wstępnie zidentyfikowana jako przerośnięty egzemplarz przylgowca, zostanie usunięta w małych kawałkach, które przejdą przez otwór ssawy. Będzie to wymagało wielu godzin ostrożnej pracy, szczególnie tam, gdzie czarna tkanka styka się z żywą tkanką mózgową. Będziemy musieli robić też przerwy na odpoczynek, ale ponieważ pacjent nie wykazuje żadnego upośledzenia, a narośl obecna jest w jego mózgu od dłuższego czasu, jej usunięcie, chociaż konieczne, nie wydaje się zadaniem pilnym. Mamy dość czasu, aby upewnić się, że… — Nie — przerwał mu pospiesznie Lioren. — Nie? — powiedział Conway zbyt zdumiony, by się złościć. Lioren wiedział jednak, że złość też pojawi się lada chwila. — Dlaczego nie, u licha? — Z całym szacunkiem, ale na ekranie widać, że pierwotne nacięcie powiększa się. Przypomnę, że przylgowiec potrzebuje do wzrostu światła i tlenu. Po wielu latach pobytu w ciemności i duchocie nagle dostał jedno i drugie w dużych ilościach. Conway mruknął coś gniewnie pod nosem, przemawiał jednak do siebie. Po chwili ekran pociemniał. — Wyłączyłem reflektor. To trochę spowolni wzrost. Muszę się zastanowić… — Potrzeba wam więcej chirurgów — powiedział Thornnastor. — Mogę… — Nie! — zaprotestował Seldal. — Tu nie ma miejsca na tyle nóg… — Moje nogi nie są aż tak wielkie — wtrącił Conway. — Nie o tobie mówię. Przepraszam, myślałem o… — Panowie! — zahuczał Thornnastor z całym autorytetem starszego Diagnostyka. — Nie czas na spory, kto ma jakie kończyny. Proszę o spokój. Chciałem powiedzieć, że nidiański starszy lekarz Lesk-Murog jest gotów i mogę go wam w każdej chwili podesłać. Ma wielkie doświadczenie chirurgiczne i małe stopy. Conway, jakie instrukcje? Ekran znowu pojaśniał. — Potrzebujemy większego przewodu ssącego, elastycznej rury o przekroju sześciu cali albo i większym. Największym, jakim Lesk będzie w stanie się posługiwać. Podłączcie go do pompy próżniowej. Nie możemy pracować po ciemku, ale możemy zredukować skutki wycieków powietrza, odprowadzając je natychmiast razem z wyciętymi fragmentami i pompując na jego miejsce obojętny gaz, dostarczany dotychczasową ssawą. To powinno dać ten sam skutek, co całkowity brak powietrza, w każdym razie mam nadzieje, że tak będzie. — Rozumiem, doktorze — powiedział Thornnastor i zwrócił się do ekipy technicznej: — Słyszeliście, co jest potrzebne. Lesk-Murog, przygotuj się. Proszę szybko. Niemniej i tak zdawało się, że cała wieczność minęła, aż nowe wyposażenie znalazło się na miejscu i drobny Lesk-Murog pogrążył się w ranie operacyjnej. Przypominał odzianego w plastik gryzonia z długim ogonem, a do plecaka przyczepioną miał większą rurę ssącą. Conway i Seldal wcięli się już w przylgowca i usuwali małe kawałki pierwszą ssawą, jednak mimo ich wysiłków czarna masa przyrastała szybciej, niż byli w stanie ją niszczyć. Sytuacja zmieniła się diametralnie po przybyciu Nidiańczyka. — Tak jest o wiele lepiej — powiedział Conway. — Zaczynamy robić postępy i wchodzimy coraz głębiej. Gdy tylko jama będzie dość duża, Seldal i Lesk wejdą do środka i będą podawać mi materiał do usunięcia. Tylko, proszę, nie wycinajcie tak dużych kawałków. Jeśli ssawa nam się zatka, będziemy w prawdziwych kłopotach. I uważajcie, gdzie machacie skalpelami. Lesk, nie mam ochoty na nadprogramową amputację. Jak pacjent? — Wyczuwam niepokój, ale i podniecenie, przyjacielu Conway. Żadne nie zbliża się do poziomu znamionującego uraz. Ponieważ nic więcej nie trzeba było wyjaśniać, Lioren i Hellishomar milczeli. Na głównym ekranie widać było poruszające się żywo ręce oraz dziób trzech różnych istot i instrumenty migoczące na tle głębokiej czerni. Conway dodał jeszcze, że czują się raczej jak górnicy niż ekipa chirurgów wykonująca operację mózgu. Nie narzekał jednak. Atmosfera gazu obojętnego wyraźnie spowolniła wzrost i praca postępowała bez przeszkód. — Jama jest już tak duża, że możemy działać od środka i niezależnie usuwać tkankę — oznajmił Conway. — Doktorzy Seldal i Lesk stoją już tam, gdzie ja jeszcze muszę klęczeć. Niemniej robi się tu gorąco. Byłoby dobrze, gdybyście obniżyli temperaturę tłoczonego do nas gazu, w przeciwnym razie może nam grozić udar cieplny. W kilu miejscach odsłoniliśmy już wewnętrzną powierzchnię błony, która zaczyna się zapadać pod naporem tkanki mózgowej. Proszę zwiększyć ciśnienie gazu, aby uchronić nas od zgniecenia. Jak pacjent? — Bez zmian, przyjacielu Conway — odparł Prilicla. Przez jakiś czas operowali w milczeniu. Wszyscy dokładnie widzieli, co robią, i nie było potrzeby komentowania poczynań, w których nie było nic nowego. — Odkryliśmy korzeń — powiedział nagle Conway. — Usuwamy z niego płynną treść. Zmalał już do połowy pierwotnych rozmiarów. Teraz dał się wysunąć z rany z lekkim oporem. Jest bardzo długi, ale chyba w całości. Seldal sprawdza jeszcze skanerem, czy nic nie zostało. Nie trafiliśmy na inne korzenie ani odrosty do przerzutów. Znowu minęło kilka długich chwil. — Wewnętrzna powierzchnia błony jest już całkowicie odsłonięta — zameldował Diagnostyk. — Tniemy ją na wąskie pasy, które zmieszczą się w otworze ssawy. Ten etap wymaga szczególnej uwagi, by przy odklejaniu błony od tkanki mózgu nie spowodować dalszych zniszczeń. Pacjent nie może się teraz poruszyć. — Ani drgnę — odezwał się nagle Hellishomar, po raz pierwszy od blisko trzech godzin. — Dziękuję — powiedział Conway. Po jakimś czasie widoczna na ekranie aktywność ustała. — Usunęliśmy ostatni skrawek obcej tkanki — oznajmił Conway. — Widzicie teraz czystą tkankę mózgową, która została sprasowana przez narośl, ale i tutaj nie znaleźliśmy śladów martwicy spowodowanej niedokrwieniem, które zaczyna już zresztą wracać do normy. Trudno na razie orzec coś z całym przekonaniem, ale mam wrażenie, że pacjent nie odniósł poważniejszych szkód i jego stan wkrótce powinien się zdecydowanie poprawić, szczególnie gdy ciśnienie spadnie do normalnego poziomu i tkanki się połączą. Nie mamy tutaj już nic do roboty. Wychodzimy. Lesk, ty pierwszy. Seldal, wskakuj do torby. Wycofujemy się i zamykamy ranę. Lioren patrzył, jak ekipa wychodzi z wolna tym samym szlakiem, którym weszła. Owszem, usunęli naprawdę wielką masę obcej tkanki, ale czy to było wszystko? Groalterri nosił w głowie guza przez większość swego życia i jednocześnie udało mu się zostać wprawnym Rębaczem o doskonałej koordynacji ruchowej. A jeśli upośledzenie funkcji telepatycznych wiązało się jednak z wadami genetycznymi, jak sugerował wcześniej Conway? Lioren rozejrzał się za Priliclą, ale przypomniał sobie, że mały empata musiał już wyjść. Należał do mało wytrzymałych istot i potrzebował dużo odpoczynku. Najlepiej byłoby spytać samego Hellishomara, jednak Lioren bał się to uczynić. Conway i Seldal umieścili na miejscu kościany czop, założyli szwy i zaczęli sprzątać pole operacyjne, a Lioren ciągle nie mógł się zdecydować. — Doktorzy Seldal i Lesk, dziękuję wam. Wszystkim dziękuję — powiedział Conway, rozglądając się wokół, aby jego słowa na pewno dotarły także do personelu pomocniczego i techników. — Dobrze się spisaliście. A szczególnie pan, Lioren. Uspokoił pan pacjenta, gdy było to najbardziej potrzebne, odkrywając przy tym naturę jego problemu, dostarczając nam informacji o tych przylgowcach i ostrzegając nas przed wpływem powietrza i światła na ich wzrost. To było bardzo pomocne. Osobiście uważam, że pana talenty marnują się na psychologii. — A ja nie — odezwał się O’Mara, jakby poruszony takimi pochwałami. — Stażysta jest niesubordynowany, ma skłonność do tajemniczości i jeszcze… — Lioren. Wszyscy słuchali O’Mary i nie zwrócili uwagi na wypowiedziane przez Hellishomara słowo. Lioren odruchowo uniósł dłoń, aby przełączyć kanał i zastanawiał się, jakie u licha znajdzie słowa pocieszenia, gdy nagle dotarło do niego, co właściwie słyszał i ogarnęła go wielka radość. Hellishomar nie zawołał go głośno, tylko myślą. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY Znowu była to prywatna rozmowa, tyle że tym razem nie towarzyszyło jej swędzenie, charakterystyczne dla wymiany myśli z Obrońcą. Odpowiedzi padały, zanim jeszcze udało się do końca sformułować pytania, niepokój znikał, gdy tylko się pojawił. Połączenia nerwowe między umysłem a językiem Liorena okazały się nagle niepotrzebne. Czuł się tak, jakby po latach rycia słów na kamiennych tablicach mógł nagle wypowiadać je płynnie. Tyle że przebiegało to znacznie szybciej. Hellishomar Rębacz, niegdyś ułomny, głuchy i ślepy Młody, został uleczony. I nie był już Młodym. Wdzięczność emanowała z niego jasną zorzą, którą tylko Lioren był w stanie dostrzec. Wraz z nią pojawiła się świadomość, że obcy musi oddalić się od swoich wybawców. Gdyby spróbował odpłacić im swoją wiedzą, okaleczyłby bezpowrotnie ich młode umysły. Hellishomar zdążył już sięgnąć myślą ku wszystkim istotom w Szpitalu i na pokładach pobliskich statków i był pewien, że nie ma innego wyjścia. Oznajmił, że podziękuje zaangażowanym w jego leczenie indywidualnie, ale ustnie. Dowiedzą się, że pacjent poczuł się znacznie lepiej i pragnie powrócić na swą planetę, gdzie będzie miał więcej przestrzeni i tym samym lepsze warunki do rehabilitacji. Wszystko to było prawdą, ale niecałą. Nie dowiedzą się, że Hellishomar musi szybko opuścić szpital, aby nie ulec pokusie zbadania umysłów tysięcy otaczających go istot, które tu pracowały, były leczone albo tylko przyszły w odwiedziny. Lioren miał bowiem rację, mówiąc O’Marze, że dla Groalterrich wszystko poza ich planetą było tożsame z zaświatami, które bardzo pragnęli poznać. Szpital był zaś czymś w rodzaju mikrokosmosu, nieba w pigułce. Obawy Liorena o wpływ doświadczeń Hellishomara na kulturę Groalterrich miały zostać zweryfikowane dopiero po wielu latach, jednak obcy nie wracał do domu jako niedorozwinięty Młody, ale jako w pełni zdrowy prawie dorosły, który będzie rozmawiać o wszystkich tych cudach tylko z Rodzicami. Nie wiedział, jak przyjmą jego opowieści, jednak byli starzy i mądrzy i zapewne dowód, iż niebo istnieje — piękne i fascynujące, dokładnie tak, jak przewidywali — tylko wzmocni ich wiarę. I nie będzie przeszkodą fakt, że w niebie zamieszkuje wiele niewielkich istot, które chociaż żyją krótko i mają prymitywne umysły, to jednak ich etyka godna jest szacunku. W tej sytuacji starzy będą tylko bardziej się starać, aby przygotować swą duchowość przed odejściem. Pacjent czuł się dłużnikiem Korpusu i personelu Szpitala, wszystkich, którzy pomogli mu odzyskać sprawność. Był też dłużnikiem tego jednego Tarlanina, który przekonał go do operacji. Jeszcze więcej zawdzięczać im mieli pozostali Groalterri, jednak żaden z długów nie miał być naprawdę spłacony. Ze znanych już powodów Federacja nie otrzyma zgody na pełny kontakt, Lioren zaś nie dostanie odpowiedzi na dwa najbardziej nurtujące go pytania. Podczas kontaktów z pacjentami Lioren nigdy nie pozwalał sobie wpływać na ich wierzenia, nawet jeśli wydawały mu się dziwne. Nie podejmował dyskusji, chociaż był przekonany, że sam w nic nie wierzy. W tych okolicznościach zachowanie Liorena było nieskazitelne pod względem etycznym i Hellishomar nie powinien postępować inaczej. Nie powie zatem swojemu tarlańskiemu przyjacielowi, co twierdzi na ten czy inny temat filozofia jego kultury, aby nie nakazywać mu, nawet pośrednio, w co ma wierzyć. Odpowiedź na drugie pytanie nie była natomiast potrzebna, gdyż Lioren prawie już zdecydował, co musi zrobić, chociaż było to całkowicie sprzeczne z jego naturą. Lioren gubił się nieco w tej skondensowanej komunikacji z szybko padającymi odpowiedziami. — Wstyd mi przypominać ci o długu — pomyślał Lioren — i prosić chociaż o jedno, ale gdy dotykasz mojego umysłu, dostrzegam wielki obszar jasności, do którego jednak nie mam dostępu. Jeśli mi odpowiesz, uwierzę. Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć, jaka jest prawda o bogu? — Własnymi siłami doszedłeś już do wielkiej wiedzy — odparł Hellishomar. — Skorzystałeś z niej, aby uleczyć rany duszy wielu istot, wliczając w to i mnie, i samego siebie, jednak nie jesteś jeszcze gotów, aby uwierzyć. Przecież odpowiedź na twoje pytanie już padła. — Powtórzę więc drugie z pytań — stwierdził Lioren. — Czy jest nadzieja, że odnajdę spokój i wyzwolę się od poczucia winy po Cromsagu? To, na co długo nie mogłem się zdecydować, to hańba dla każdego Tarlanina, ale to akurat nie jest najważniejsze. Może skończyć się też moją śmiercią. Pytam tylko, czy to słuszna decyzja. — Czy wspomnienie o Cromsagu nęka cię do tego stopnia, że nadal zamierzasz szukać wyzwolenia w śmierci? — Nie — odparł Lioren, zaskoczony intensywnością swoich odczuć. — Ale to głównie dlatego, że ostatnio pochłaniało mnie wiele innych spraw. Nie pragnę śmierci, szczególnie gdyby miała nadejść przypadkiem albo w wyniku mojego nieprzemyślanego działania. — Ale uważasz, że realizacja twojego zamiaru może się wiązać z ryzykiem poważnych obrażeń, albo i śmierci, i mimo to nie zamierzasz odstępować od tego, co już postanowiłeś. Nie powiem ci, czy to dobry, czy zły pomysł, mądry czy głupi, nie odpowiem, jakie będą możliwe skutki, przypomnę tylko, że w tym stanie ducha nic nie dzieje się przypadkiem. Tyle mogę dla ciebie zrobić. Nikt ci nie przeszkodzi. Ponieważ już postanowiłeś, sugeruję, abyś nie przedłużał swojej męki i bez zwłoki zrealizował to, co pragniesz uczynić. Lioren był przez chwilę zdezorientowany powrotem do normalnej rzeczywistości, gdzie komunikacja odbywała się za pomocą powolnej mowy i znaczenia nie były tak jasne, jak w myślach. O’Mara chyba właśnie kończył wyliczanie wad stażysty. Conway pokazał zęby i przypomniał naczelnemu psychologii, że ten zawsze krytykował wszystkich, którzy pracowali w Szpitalu, szczególnie jeśli awansowali na Diagnostyków. Liorenowi wydawało się, że wszyscy patrzą na niego wyczekująco. Podszedł bliżej. — Pacjent czuje się dobrze — powiedział. — Jego sprawność umysłowa poprawia się z każdą chwilą. Pragnie skorzystać z publicznego kanału, aby wszystkim z osobna podziękować. Byli zbyt podnieceni i uradowani, aby zauważyć jego wyjście. Nie myśląc za wiele, Lioren ruszył najkrótszą drogą w kierunku oddziału ocalałych mieszkańców Cromsagu. Już wcześniej sprawdził rozkład dyżurów i wiedział, że na oddziale powinny być tylko dwie osoby z personelu. Była to normalna praktyka, w sytuacji gdy pacjenci doszli już do siebie i pozostawali tylko na obserwacji albo oczekiwali na wypisanie ze szpitala. Nie było jednak normalne to, że pod drzwiami oddziału czuwał Kontroler. Strażnik był Ziemianinem, tylko z dwiema rękami i nogami, i połową masy ciała Tarlanina. Przy pasie nosił paralizator, który zależnie od nastawionej mocy, mógł lekko ogłuszyć albo zupełnie obezwładnić, ale nie zabijał. — Lioren z psychologii — przedstawił się Tarlanin. — Chcę porozmawiać z pacjentami. — Jestem tu po to, aby pana powstrzymać — powiedział Kontroler. — Major O’Mara, przewidział, że może pan chcieć się do nich dostać, i dla pana własnego bezpieczeństwa nie należy na to pozwolić. Proszę odejść. Strażnik okazał takt i szacunek właściwy dawnej pozycji Liorena w Korpusie Kontroli, jednak sympatia, nawet bardzo szczera, nie mogła zmienić jego rozkazów. Wprawdzie O’Mara znał tarlańską psychologie na tyle, aby rozumieć, jak niehonorowym wyjściem jest dla tej rasy ucieczka przed odpowiedzialnością, ale widocznie założył, że mimo to Lioren może się zdobyć na podobnie desperacki akt i wolał się zabezpieczyć. To nieprzewidziana przeszkoda, pomyślał Tarlanin. Chociaż… czy rzeczywiście? — Cieszę się, że rozumie pan sytuację — powiedział nagle Kontroler. — Do widzenia. Kilka sekund później wstał i ruszył na przechadzkę po korytarzu, jakby chciał rozprostować zdrętwiałe mięśnie. Gdyby Lioren się nie cofnął, mężczyzna wpadłby na niego. Dziękuję, Hellishomarze, pomyślał Tarlanin i wszedł do środka. Było to długie pomieszczenie z wysokim sufitem, w którym stały dwa rzędy łóżek, po dwadzieścia w każdym. Pośrodku wyrastała przeszklona dyżurka siostry oddziałowej. Technicy środowiskowi zrobili, co mogli, aby odtworzyć żółtawy blask słońca Cromsagu i dodali jeszcze hologramy tamtejszej roślinności. Pacjenci siedzieli albo stali w małych grupkach i cicho rozmawiali. Część oglądała program, w którym specjalista Korpusu wyjaśniał szczegóły długofalowego projektu rekonstrukcji cywilizacji Cromsagu i ponownego zasiedlenia planety. Jedna z orligiańskich sióstr rozmawiała przez komunikator, druga obracała futrzaną głową, lustrując oddział. Najwyraźniej nie widziały go, tak samo jak strażnik przed drzwiami. Ich umysły zostały dotknięte selektywną ślepotą na bodźce. Słusznie czy nie, Hellishomar wywiązywał się z obietnicy pomocy. Starając się iść bez pośpiechu, ale i nie za wolno, Lioren ruszył przez oddział w coraz głębszej ciszy. Spoglądał przelotnie na mijanych pacjentów, a oni odwzajemniali spojrzenia. Nigdy nie nauczył się odczytywać ich mimiki i nie wiedział, co myślą. Zatrzymał się przy najliczniejszej grupie pacjentów. — Jestem Lioren — powiedział. Oczywiście wiedzieli już, kim jest. I kim był. Pacjenci, którzy siedzieli albo leżeli, wstali szybko i zgromadzili się wokół niego. Ci dalej stojący podeszli bliżej, aż znalazł się w kręgu nieruchomych i milczących postaci. Przypomniał sobie pierwsze spotkanie, kiedy to kobieta zaatakowała go, sądząc, że zagraża jej dzieciom śpiącym w sąsiednim pokoju. Mimo zaawansowanej choroby próbowała go zranić. Teraz wokół stało znacznie więcej podobnych istot, co najmniej trzydzieści, a wszystkie były silne i zdrowe. Wiedział, jakie spustoszenie potrafią uczynić ich zakończone pazurami stopy i twarde wyrostki na środkowych kończynach. Wiele razy widział, jak walczyli między sobą i jak się zabijali. Na Cromsagu toczyli dzikie wojny, które jednak zasadniczo kontrolowali. Starali się jak najmniej zaszkodzić przeciwnikom, gdyż prawdziwym celem było pobudzenie upośledzonego układu wydzielania wewnętrznego. To był warunek prokreacji i przedłużenia gatunku. Jednak Lioren nie był jednym z nich, nie był potencjalnym partnerem. Był kimś odpowiedzialnym za śmierć tysięcy ich pobratymców, kimś, kto niemal wygubił ich rasę. Mogli nie mieć ochoty kontrolować żywionych wobec niego emocji, mogli zechcieć rozedrzeć jego ciało na strzępy. Lioren zastanowił się, czy Hellishomar kontrolował umysły strażnika i pielęgniarek. Chyba tak, bo widząc zbierający się wokół niego tłum, zapewne próbowaliby go ratować. Nagle pożałował, że Groalterri okazał się tak słowny. Nie chciał umierać przedwcześnie, ani w ten, ani w żaden inny sposób. Po chwili pojął, że przecież Hellishomar może słyszeć jego myśli i było mu wstyd. To, co miał zrobić i powiedzieć, samo w sobie było już dość trudne. Nie chciał powiększać swego brzemienia o tchórzostwo. Spojrzał po kolei na twarze wszystkich zgromadzonych wokół niego i zaczął mówić: — Jestem Lioren. Wiecie, że to ja jestem odpowiedzialny za śmierć wielu tysięcy waszych braci i sióstr. To zbyt wielka zbrodnia, abym zdołał ją odpokutować, składam zatem moje życie w wasze ręce. Jednak zanim cokolwiek zrobicie, chcę powiedzieć, że żałuję, że jest mi bardzo przykro i pokornie proszę was o wybaczenie. Zawstydzenie, które go ogarnęło, nie było wcale tak dotkliwe, jak oczekiwał. Tak naprawdę mu ulżyło i poczuł się o wiele lepiej. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY — Strażnik twierdzi, że nie widział, jak pan wchodził — powiedział naczelny psycholog niezbyt głośno, ale z wyraźną złością. — Pielęgniarki nie dostrzegły pana do chwili, gdy tłumek zebrał się wokół pana i zaczął coś wykrzykiwać. Gdy strażnik wszedł, by zbadać sprawę, powiedział mu pan, że nie ma się czym przejmować, bo to tylko dyskusja religijna, do której oczywiście może się włączyć. On tylko skomentował, że słyszał już cichsze zamieszki. Tarlanie znani są z braku poczucia humoru i słabego wyczucia sarkazmu, muszę zatem założyć, że mówił pan prawdę. Co właściwie zdarzyło się na tym oddziale? Czy może znowu stwierdzi pan, że to tajemnica? — Nie — odparł cicho Lioren. — Rozmowy były publiczne i nie ma w niczego tajnego. Gdy kazał mi pan się zjawić, przygotowałem pełny raport… — Proszę go streścić — warknął O’Mara. — Tak jest. Gdy się przedstawiłem, przeprosiłem i poprosiłem o wybaczenie… — Przeprosił pan? — przerwał mu psycholog. — To niezwykłe. — Podobnie jak niezwykłe było zachowanie Cromsagian — stwierdził Lioren. — Biorąc pod uwagę rozmiary mej zbrodni, oczekiwałem gwałtownej reakcji, oni zaś… — Miał pan nadzieję, że pana zabiją? — znowu przerwał mu O’Mara. — Taki był cel pańskiej wizyty? — Nie! Poszedłem przeprosić. To wstydliwy akt dla każdego Tarlanina, gdyż zwykliśmy utożsamiać przeprosiny z próbą ucieczki od odpowiedzialności. Jednak nie tak hańbiący, jak odebranie sobie życia. Są różne stopnie hańby, moje zaś ostatnie kontakty z różnymi pacjentami przekonały mnie, że czasem wstyd pojawia się w niewłaściwych chwilach. — Słucham dalej. — Nie rozumiem jeszcze do końca, na czym to polega, ale odkryłem, że osobiste przeprosiny, nawet jeśli trudne dla przepraszającego, mogą czasem złagodzić cierpienie ofiary bardziej niż świadomość, że sprawca poniósł zasłużoną karę. Wydaje się, że zemsta, nawet w majestacie prawa, nie satysfakcjonuje ofiary. Że daje mniej niż szczere wyznanie winy. Słabiej łagodzi ból ofiary. Jeśli zaś po niej następuje wybaczenie, obie strony zyskują na tym bardziej niż w jakimkolwiek innym przypadku. Jednak gdy przedstawiłem się na oddziale Cromsagian, istniało duże prawdopodobieństwo, że zachowają się wobec mnie gwałtownie. Ja rozumiałem już wtedy, że tak naprawdę nie chcę umierać, gdyż obecna praca jest ciekawa i być może zdołam jeszcze sporo tu zrobić. Czułem jednak, że jestem im winien przeprosiny. I tak też uczyniłem. Nie oczekiwałem tego, co potem nastąpiło. — Nadal twierdzi pan, że właściciel Błękitnej Peleryny Tarli zdobył się na przeprosiny? — spytał cicho O’Mara. Lioren już odpowiedział na to pytanie, nie przerwał zatem relacji. — Zapomniałem, że to cywilizowane istoty, które zostały zmuszone do walki przez niezależne od nich okoliczności. Walczyli po to, aby wzbudzić w sobie strach i móc płodzić dzieci. Zawsze zachowywali w tej walce kontrolę nad swoimi emocjami, nie ulegali złości ani nienawiści, gdyż w gruncie rzeczy kochali swoich przeciwników. Odczuwali każdą ich ranę, szanowali ich ból. Nie mogliby żyć w taki sposób, gdyby nie nauczyli się wcześniej przepraszać i wybaczać tym, którzy ich skrzywdzili. Na Cromsagu umiejętność wybaczania była warunkiem ich przetrwania. Lioren przypomniał sobie pacjentów, którzy stłoczyli się wokół niego. Przez chwilę nie mógł z siebie wykrztusić słowa, przez emocje, które każdy inny szanujący się Tarlanin uznałby za przejaw hańbiącej słabości. On jednak wiedział już, że pewne rzeczy, chociaż wstydliwe, należy akceptować. — Potraktowali mnie jak jednego ze swoich, jak przyjaciela, który wyrządził wielkie zło i ściągnął nieszczęście na ich rasę, ale ostatecznie wygrał. Oni… wybaczyli mi i byli wdzięczni. Bardzo jednak obawiali się powrotu na Cromsag — dodał szybko. — Rozumieli sens programu Korpusu i powiedzieli, że są gotowi do współpracy, jednak nie do końca uwierzyli jeszcze we własną zdolność życia bez nieustannej walki i napięcia oraz w to, czy los albo inna, niematerialna siła, w której istnienie wierzą, zezwoli im żyć w zupełnie inny sposób. Zasadniczo był to problem religijny. Opowiedziałem im o rasowej pamięci mieszkańców Goglesku, o szatanie pchającym ich do aktów destrukcji i o tym, jak radzi sobie ze sprawą Khone. Potem wspomniałem jeszcze o kłopotach Obrońców i jak mogłem, starałem się upewnić ich w przekonaniu, że zmiany są możliwe. Wszystko ze szczegółami opisałem w raporcie. Nie sądzę, aby psychologowie Korpusu nie dali sobie z tym rady. W każdym razie doszło do głośnej religijnej dysputy, którą przerwało dopiero pojawienie się strażnika. O’Mara oparł się w fotelu. — Poza tym jednym elementem szalonego ryzyka dobrze się pan spisał. Powiadają jednak, że los sprzyja głupcom. W krótkim czasie stał się pan kimś w rodzaju specjalisty od wierzeń religijnych obcych. Z tego, co wiem, głównie dzięki studiowaniu w wolnym czasie tego, co można znaleźć w naszym komputerze. To szczególny obszar, na który zwykle staramy się nie wchodzić, panu jednak jak dotąd się to udaje. W związku z tym może się pan uważać od teraz za pełnoprawnego pracownika naszego działu, a nie stażystę. Nie zmieni to mojego nastawienia do pana, jest pan bowiem drugą w kolejności pod względem niesubrodynacji osobą, jaką zdarzyło mi się poznać, Dlaczego nie chce mi pan powiedzieć, co zaszło między panem a doktorem Mannenem? Lioren uznał to pytanie za retoryczne, odpowiedział bowiem już na nie wcześniej. — Czy są dla mnie nowe zadania? — spytał zamiast tego. Naczelny psycholog wypuścił głośno powietrze. — Tak. Starszy lekarz Edanelt chce porozmawiać z panem o jednym z pacjentów z pooperacyjnego. Cresk-Sar ma stażystę Dwerlanina ze specyficznym dylematem moralnym. Cromsagańscy pacjenci chcą pana widzieć, gdy tylko i tak często, jak będzie to panu odpowiadać. Khone powiada, że zamierza spróbować stopniowej likwidacji przegrody przez jej obniżanie, aż zmieni się tylko w linię wyrysowaną na podłodze. I też chce pana widzieć. Jest oczywiście jeszcze oryginalne zadanie obserwacji Seldala, o którym pan chyba zapomniał. — Nie zapomniałem, tylko już je zakończyłem — odparł Lioren. — Z informacji otrzymanych od pana oraz uzyskanych w rozmowach ze starszym lekarzem Seldalem wywnioskowałem, że zaszła w nim wyraźna zmiana, chociaż nie na gorsze. Pierwszym jej objawem było zmniejszenie liczby seksualnych kontaktów z przedstawicielkami przeciwnej płci jego rasy i zmiana traktowania kolegów oraz podwładnych. Nallajimowie są zwykle nadpobudliwi, niecierpliwi, nieuprzejmi i podatni na gwałtownie zmiany nastroju, przez co rzadko bywają popularni jako przełożeni. Z Seldalem jest inaczej. Jego personel wykonuje skrupulatnie wszystkie polecenia doktora i nie pozwala na krytykowanie go zarówno jako chirurga, jak i jako osoby. Osobiście zgadzam się z nimi. Powodem tej zmiany jest zaś, jak uważam, jeden z zapisów edukacyjnych, który Seldal przechowuje w pamięci i który ma wpływ na jego zachowanie albo nawet częściowo nad nim panuje. Długo nie wiedziałem, że chodzi o tralthański zapis. Przekonałem się o tym dopiero podczas operacji Hellishomara, a dokładniej w chwili, gdy wzrost tkanki guza zaczął wymykać się spod kontroli i Conway poprosił o wsparcie. W chwili napięcia Seldal musiał zapomnieć, kim naprawdę jest. Uwaga o wielkich nogach skierowana była do Thornnastora, który zaoferował pomoc, nie do Conwaya, i dotyczyła sześciu wielkich kończyn Tralthańczyka. Po prostu w tamtej chwili Tralthańska osobowość przejęła kontrolę. To niezwykła i zapewne rzadka sytuacja, gdyż obserwacje wskazują na to, że Seldal poddał się temu wpływowi dobrowolnie. Powiedziałbym nawet, że miast kontrolować osobowość z zapisu, zaprzyjaźnił się z nią. Może zresztą być w tym nawet coś więcej, jak szacunek czy podziw dla kogoś zdolnego do opanowania i równowagi emocjonalnej, która normalnie jest niedostępna Nallajimom. Skłonny jestem przypuszczać, że nawiązała się między nimi silna więź emocjonalna, zbliżona do braterskiej miłości. W rezultacie Seldal uznał najpewniej, że jego Tralthański kolega jest lepszym lekarzem i bardziej dojrzałą osobowością, od której dobrze będzie się uczyć. W tej sytuacji nie zalecałbym podejmowania jakichkolwiek działań w sprawie. — Zgadzam się — powiedział cicho O’Mara i przez chwilę wpatrywał się w Liorena w taki sposób, jakby był telepatą. — Czy coś jeszcze? — Nie chciałbym się narażać, zadając to pytanie, ale mam pewne podejrzenia, że wiedział pan o tej sytuacji albo przynajmniej przypuszczał, że o to właśnie chodzi, przydzielenie zaś do obserwacji Seldala miało być testem. Drugim, a może i pierwszym celem było nakłonienie mnie do spotkań i rozmów z różnymi istotami, abym zaczął myśleć o czymś poza własnym poczuciem winy. Nie zapomniałem i nigdy nie zapomnę o tragedii na Cromsagu, ale pański plan się powiódł i jestem panu szczerze wdzięczny, bo dzięki temu pojąłem, że inni też mogą mieć problemy, jak Khone, Hellishomar czy Mannen, który… — Mannen jest przyjacielem — przerwał mu O’Mara. — Jego stan zdrowia nie zmienia się, w każdej chwili może nadejść koniec, jednak wszędzie go pełno w tej antygrawitacyjnej uprzęży… Do licha, to prawdziwy cud! Bardzo chciałbym wiedzieć, o czym rozmawialiście. Cokolwiek mi pan powie, nie znajdzie się w jego aktach i nie będę rozmawiać o tym z nikim innym, ale chcę wiedzieć. Wszyscy kiedyś odejdziemy, ale niektórzy z nas mają zbyt wiele czasu, aby o tym myśleć. Nie nadużyję pańskiego zaufania. Ostatecznie to mój stary przyjaciel. Na to pytanie Lioren też już kiedyś odpowiedział, jednak w tej chwili skłonny był współczuć naczelnemu psychologowi jego rozterki. Nie mógł zmienić zdania, ale chciał być życzliwy. — Były Diagnostyk Mannen jest już całkiem zrównoważony — powiedział. — Jeśli spyta pan go jak starego przyjaciela, na pewno opowie panu, o czym rozmawialiśmy. Ja jednak nie mogę. O’Mara spojrzał na blat biurka, jakby zawstydzony tą chwilą słabości. — Dobrze zatem — rzucił po chwili, unosząc głowę. — Skoro pan nie chce, to nie. Będziemy musieli pogodzić się z faktem, że przybył nam nowy Carmody. Nie podejmę wobec pana żadnych kroków dyscyplinarnych za samowolną wizytę na oddziale Cromsagu. Proszę wyjść, zamykając za sobą drzwi. Bez trzaskania. Lioren wrócił do swego biurka. Odczuwał ulgę, ale i coś go zastanawiało. Spróbował więc poszukać informacji, które zaspokoiłyby jego ciekawość, ale niczego nie udało mu się znaleźć. W końcu zaczął uderzać w klawiaturę tak mocno, jakby zmagał się ze śmiertelnym wrogiem. Siedzący po drugiej stronie pomieszczenia Braithwaite odchrząknął w sposób, który oznaczał zainteresowanie i chęć pomocy. — Masz jakiś kłopot? — spytał. — Właściwie to nie wiem — odparł Lioren. — Szef powiedział, że nie przedsięweźmie wobec mnie żadnych kroków, ale nazwał mnie… Kto albo co to był Carmody i gdzie znajdę jakieś informacje na jego temat? Braithwaite obrócił się w jego stronę. — Niczego nie znajdziesz. Akta porucznika Carmody’ego zostały usunięte zaraz po jego wypadku. Był tu przede mną, ale trochę o nim wiem. Przybył na własną prośbę z bazy Korpusu na Orligii i przetrwał na stanowisku dwanaście lat, chociaż ciągle sprzeczali się z O’Marą. Było tak do czasu, gdy pewnego dnia zbliżający się do Szpitala statek nie zdołał wyhamować, gdyż ranny pilot stracił nad nim kontrolę, i wbił się w konstrukcję Szpitala. Carmody znalazł się w składzie ekipy ratunkowej. Starał się uspokoić istotę, którą wzięto z początku za kogoś z załogi. Potem okazało się, że był to oszalały ze strachu zwierzak, maskotka pokładowa. Zaatakował go. Carmody był już stary i miał kruche kości. Nie przeżył. Wcześniej jednak dał się poznać jako ktoś bardzo lubiany i szanowany zarówno przez cały personel, jak i dłużej przebywających u nas pacjentów. Jego miejsce zostało puste. Aż do teraz. Lioren nic już nie rozumiał. — Zadziwiasz mnie — powiedział. — Nie jestem stary ani szczególnie łagodny, zostałem zdegradowany i wydalony z Korpusu, moje zaś dyskusje z O’Marą dotyczą tylko poufności tego, co przekazują mi pacjenci… — Wiem — stwierdził porucznik, pokazując zęby. — Twój poprzednik nazywał to tajemnicą spowiedzi. Stopień zaś nie ma znaczenia. Carmody nigdy nie używał swojego, mało kto pamiętał nawet, jak miał na imię. Nazywali go po prostu Ojczulkiem.